Pamiętacie Dziennik Wojenny i to wszystko, co jeszcze pół roku temu działo się wokół niego, łącznie z szukaniem ton złota rzekomo schowanych w pałacu Minkowskie niedaleko Biskupic Oławskich? Jak wiadomo fundacja, która się tego podjęła, po wielomiesięcznych niepowodzeniach odpuściła, a od kiedy miesięcznik "Odkrywca" ustalił, że Dziennik Wojenny został sfałszowany, prezes polsko-niemieckiej fundacji "Śląski Pomost" Roman Furmaniak milczy na ten temat - ostatni wpis na fundacyjnym profilu facebookowym, dotyczący poszukiwań w Minkowskich, jest z listopada 2022, kiedy to pracownicy zeszli z placu robót w przypałacowej oranżerii.
Parę tygodni temu ponownie spytałem prezesa Furmaniaka o Dziennik Wojenny i ustalenia "Odkrywcy", ale dowiedziałem się tylko, że "oficjalne wiadomości już niedługo". Jednocześnie na profilu FB fundacji pojawił się post wskazujący kolejny kierunek działań, co ma być związane m.in. z odzyskaniem poszukiwanego od zakończenia II wojny światowej obrazu "Portret Młodzieńca" Rafaela Santi. Podobno fundacja ma "unikalne informacje" na ten temat, a na razie prezentuje inne odzyskane działo niemieckiego malarza Carla Hasenpfluga, które "przez ostatnie 80 lat pozostawało w ukryciu", a "okoliczności towarzyszące odnalezieniu tego obrazu z całą pewnością mogłyby stanowić ciekawy scenariusz filmowy".
Wróćmy jednak do cennego depozytu w pałacu Minkowskie. O sprawie pisaliśmy wiele razy, relacjonując postępy prac. W tej historii parę razy przewijała się postać niejakiego pana Stanisława rodem z powiatu oławskiego, który rzekomo wie, gdzie jest ten najsłynniejszy obraz skradziony w czasie II wojny światowej, czyli "Portret Młodzieńca" (tak, to ten sam obraz, o którym wcześniej), a tak w ogóle to miał być... adoptowanym synem oficera Michaelisa, przedstawianego jako autor Dziennika Wojennego. Pisaliśmy wtedy, że szukamy pana Stanisława, aby dowiedzieć się więcej od niego i o nim. Bezskutecznie. Po dwóch latach, gdy właśnie poszukiwania w Minkowskich kończyły się bez sukcesu, siedemdziesięciotrzyletni pan Stanisław sam zapukał do redakcji. Owszem, powiedział nam o wielu znanych mu depozytach, skrytkach i skarbach nazistów, o cennych dziełach sztuki, w tym właśnie o "Portrecie Młodzieńca", a nawet o... Świętym Graalu i Tablicy Mojżeszowej, które widział - uwaga! - na zdjęciach z 1943 roku, gdy leżały sobie na stole, przy którym stali niemieccy notable (np. Himmler). Te wszystkie jego sensacyjne opowieści, ich prawdopodobieństwo - czy raczej nieprawdopodobieństwo - to jednak temat na zupełnie inną historię i to zapewne bardzo obszerną. Podobnie jak opowieści pana Stanisława o "Portrecie Młodzieńca" i to, czy jego informacje łączą się z tym, co zapowiada prezes Roman Furmaniak.
Dziś skupimy się więc nie na fantastycznych opowieściach o skarbach, ale na pewnych faktach z życia pana Staszka, które w pewien sposób obrazują, jak to mogło być naprawdę z wydobywaniem niemieckich depozytów i historią Dziennika Wojennego, zwłaszcza że to właśnie on (jak sam twierdził, a co potwierdzają pewne fakty) miał go dostarczyć fundacji, która potem rzeczywiście bezskutecznie szukała złota w Minkowskich.
Aby się przyjrzeć tej sprawie, cofnijmy się do 2014 roku, a historię opowiemy nie na podstawie nieprawdopodobnych relacji, ale głównie w oparciu o materiały sądowe i prawomocne wyroki.
Zróbmy wspólny interes
Był czerwiec 2014.
- Ty masz kasę, ja informacje o niemieckich skarbach, więc zróbmy interes - być może tak właśnie pan Staszek (tak, ten sam, który pojawi się potem w historii Dziennika Wojennego) zaproponował Władkowi, przedsiębiorcy spod Wrocławia, wspólny biznes. Miał polegać na wydobyciu kosztowności z czasów II wojny światowej. Opowiedział mu tę samą historyjkę, którą potem wielokrotnie opowiadał innym, że jego przybranym ojcem był oficer SS, który zajmował się przewozem i ukrywaniem skarbów III Rzeszy w okolicach Świdnicy, a informacje o tym wraz ze stosowną mapą przekazał adoptowanemu synowi, czyli jemu. Dlatego Staszek, jak opowiadał Władkowi, wraz z tajemniczą organizacja "OdeSSa", zrzeszającą byłych oficerów SS, poszukiwał już takich "skarbów" na terenie Dolnego Śląska. Z dobrym skutkiem, jak się chwalił.
Tym razem chodziło o zakup działki pod Świdnicą, na której miała się znajdować cześć nazistowskiego skarbu. Staszek na tyle skutecznie zbajerował Władka, któremu pokazywał jakieś dokumenty, stare mapy, a nawet wydruki z georadaru, mające wskazywać, że właśnie tam pod ziemią jest złoto, że przedsiębiorca dał się skusić. Było to o tyle łatwe, że akurat wtedy potrzebował 8 mln złotych na budowę. Liczył więc, że po wydobyciu skarbu jego problemy się skończą.
Gdy jednak Władek zaczął się domagać, aby Staszek pokazał mu tę "złotodajną" działkę, nie mógł się doprosić. Usłyszał tylko, że musi dołożyć 200 tys. zł na jej zakup, a działka ma kosztować 450 tys., zaś ta większa część już jest ponoć zapłacona. Gdy to zrobi, będzie można rozpocząć kopanie, a gdy już wydobędą kosztowności, w tym złoto, Staszek w zamian da mu z tego 5 mln zł.
Jak ustaliła policja, spotykali się co najmniej dwa razy na parkingu przy Auchan na Bielanach Wrocławskich, by dobić interesu. Raz Władek "na gębę" dał Staszkowi 120 tys. w gotówce. Innym razem spotkali się już u notariusza, gdzie sporządzili umowę pożyczki na całe 200 tysięcy. Przed jej podpisaniem Władek dołożył brakujące 80 tys. zł Staszkowi, który na piśmie zobowiązał się, że odda kasę za pół roku, na dodatek z odsetkami. Gwarantował też słownie, że w razie znalezienia skarbu "zapomną o pożyczce".
Za parę tygodni Staszek poprosił o kolejne 4 tys. zł, rzekomo na opłacenie kosztów sporządzenia aktu notarialnego nabycia gruntów pod Świdnicą. Zapewniał przy tym Władka, że działka już jest kupiona i wkrótce będzie można rozpocząć wydobywanie złota.
Gdy zniecierpliwiony Władek dopytywał się o to, jak postępy prac na działce, zawsze słyszał, że wszystko idzie dobrze, albo że trzeba jeszcze przewiercić się przez dno stawu, by dostać się do skarbu. Staszek pokazał mu nawet stosowny schemat prac, więc gdy w styczniu 2015 roku Staszkowi zabrakło 5 tys. zł na "wydatki związane z poszukiwaniami", bez problemu i teraz Władek kasę mu dorzucił.
Gdy jednak po jakimś czasie znów zaczął pytać o rezultaty prac, tłumaczenia Staszka stawały się coraz bardziej mętne - jak ta woda w stawie, przez który rzekomo trzeba się było przebić. Staszek tłumaczył, że owszem, prowadzi obecnie prace wykopaliskowe, ale nie na tym gruncie, na który Władek pożyczył pieniądze, bo tam jest staw, w którym znaleziono ciała żołnierzy, więc są z tym kłopoty.
Do sądu
Kłopoty to się dopiero zaczynały, bo w którymś momencie Władek nie wytrzymał. Zorientował się, że Staszek ciągle robi go w balona. Na przykład mówił, że jest w Niemczech, a on wiedział, że przebywa we Wrocławiu. Próbował do niego docierać, szukać go, ale bezskutecznie. Nie trafił na żaden adres, pod którym mógłby go znaleźć.
Gdy ostatecznie do pana Władka dotarło, że wizja znalezienia skarbu i uzyskania dużych zysków, a nawet tylko odzyskania pożyczonych 200 tys. zł oddala się w szybkim tempie, oddał sprawę do sądu, który jednak nie miał łatwej roboty, zważywszy na kreatywność pana Staszka i łatwość wymyślania za każdym razem innej wersji.
Gdy dzięki m.in. listom gończym udało się policji wreszcie namierzyć pana Staszka, ten przed sądem tłumaczył, że na poczet zabezpieczenia pożyczki przekazał Władkowi zabytkowy kardynalski krzyż o wartości 100-200 tys. zł oraz 67 monet o wartości 100 tys., więc... jego zdaniem są kwita. Absolutnie nie potrafił jednak tego udowodnić, bo Władek zaprzeczał, a Staszek nie miał żadnego pokwitowania odbioru tych przedmiotów.
Raz się przyznawał do winy, innym razem tylko częściowo, jeszcze kiedy indziej zaprzeczał. Ostatecznie przed sądem w sprawie tymczasowego aresztowania nie przyznał się do zarzucanych mu czynów. Owszem, próbował sprawić wrażenie, że na jakiejś działce są skarby III Rzeszy, ale niewiarygodne były jego opowieści o tym, że w zamian za pożyczkę przekazał Władkowi cenne przedmioty. Za każdym razem różnie je zresztą wyceniał, a te rozbieżności były spore. Mało wiarygodne jest także to, że nie brałby od Władka żadnego pokwitowania za te przedmioty, skoro Władek uzyskał od niego notarialne potwierdzenie udzielonej pożyczki. Jeszcze mniej wiarygodne dla sądu okazały się twierdzenia Staszka, że oddał Władkowi część długu, choć sam nawet nie był w stanie jasno określić ile to było. Nie miał też żadnego dowodu na to.
Sąd ocenił, że w jego zeznaniach brak jest konsekwencji, jasności i przejrzystości. Słowem - chaos. Staszek nie potrafił przed sądem nawet wskazać, z kim miałby prowadzić prace wykopaliskowe. Twierdził np. że zapłacił 70 tys. właścicielce działki, na której miał kopać, ta jednak zaprzeczyła, aby cokolwiek od niego dostała. Co więcej, zeznała, że w ogóle go nie zna. Ostatecznie oskarżony nie był nawet w stanie podać nazwy miejscowości, gdzie rzekomo szukał złota. Raz twierdził, że nie wiedział, co tam jest, innym razem mówił, że nie wie co, ale że na pewno "coś", a tym "czymś" miało być... dokładnie 7151 kg złota! Owszem, przyznał, że jakieś wydruki z georadaru pokazywał Władkowi, ale okazało się, że nie dotyczyły one gruntu koło Świdnicy, tylko zupełnie innego, pod Namysłowem.
Napisz komentarz
Komentarze