Około 110 lat później miałem możliwość oglądania tego, co po niej pozostało. Te pozostałości to nie wynik działań zbrojnych w czasie I czy II wojny światowej, lecz efekt po pierwsze działań specjalnych oddziałów armii sowieckiej, których zadaniem było wywożenie z zajętych terenów co cenniejszych urządzeń przemysłowych do Rosji sowieckiej, a po drugie był to rodzimy "szaber", którego łupem padały drzwi, okna, urządzenia sanitarne, wyposażenie wnętrz i wszystko, co można było wykorzystać do własnych potrzeb.
Jak oczyma kilkuletniego chłopca widziałem i odbierałem to, co pozostało?
Pierwszy ogląd to widok bramy wjazdowej, a właściwie jej resztek, bowiem skrzydeł nie było, ale były okazałe, murowane z czerwonej cegły, dwa elementy do mocowania tychże. Ich wykonanie to nie była zwykła "murarka", to było dzieło murarza artysty, można je podziwiać do dziś.
Podobnie jak bramy, nie można było nie zauważyć stojących pozostałości dwupiętrowego budynku mieszkalnego z tradycyjnej czerwonej cegły. Do dziś zastanawiam się, co było przyczyną jego zniszczenia. Nie mogła to być bomba, bo wszystkie ściany nośne były nienaruszone, nie było widać żadnych śladów pożaru, ale gdy weszło się do wnętrza, to z każdego miejsca było widać niebo. Nie zachował się choćby kawałek dachu czy któregokolwiek z trzech stropów. O dziwo, na jednym ze szczytów ściany nośnej przez wiele lat widoczna była stojąca tam wanienka. Żadna wichura jej nie zdmuchnęła, była chyba czymś ciężkim wypełniona. Może wodą z opadów? O tym, że ściany nośne były niezniszczone, świadczy fakt, że przy odbudowie budynku zostały one w całości wykorzystane.
Za budynkiem stał szereg około 10 komórek dla jego mieszkańców, nie były zniszczone, ale żadna nie miała drzwi.
Od bramy głównej prowadziła i nadal prowadzi droga w głąb zakładu. Po stronie przeciwnej niż budynek był skwerek. Używam takiej nazwy, gdyż był to teren trawiasty z kilkoma drobnymi drzewami i wieloma ozdobnymi krzewami. Piszę "był", gdyż po niedługim czasie krzewy zostały zjedzone przez wszechobecne w zwierzynieckich gospodarstwach kozy. Z kolei kozy zostały wyrugowane przez przedsiębiorczych mieszkańców, którzy urządzili sobie w tym miejscu ogródki działkowe.
Teraz podzielę się tym, co zapamiętałem obserwując prawą (płn.-wsch.) stronę zakładowej drogi. Na wspomnianym terenie było wiele różnych budynków, cały teren bowiem wg moich pobieżnych obliczeń miał powierzchnię około 6 ha. Za komórkami przynależnymi do kamienicy była otwarta przestrzeń. W owym czasie leżał tam przewrócony na bok ambulans sanitarny. Po jego wyposażeniu nie było śladu, pozostała tylko karoseria, która leżała przez długi czas.
Kolejnym budynkiem był chyba magazyn, parterowy, długi na około 50 m i szeroki na 10. Prowadziło do niego duże wejście, przez które mógł przejechać samochód ciężarowy. Wewnątrz nie było ścian działowych, więc wyglądał jak barak.
Tuż za nim posadowiony był budynek mieszkalny. Widoczne były sąsiadujące ze sobą mieszkania, tu i ówdzie pozostały drzwi, a rzadko ramy okienne. W oczy rzucało się, że pomieszczenia były wysokie, na pewno sięgały 3 metrów. Otwory drzwiowe i okienne były również odpowiednio wysokie. Kiedyś, samotnie penetrując wnętrza, nie zauważyłem, że zbiera się na burzę. Zerwał się porywisty wiatr, a ocalałe drzwi i ramy okienne zaczęły bardzo hałaśliwie trzaskać. Wystraszony szybko uciekłem z budynku.
Kolejny budynek, też mieszkalny, zamykał drogę prowadzącą przez zakład. Był podobny do pozostałych, ale jak na moje niedoświadczone oko miał dużo więcej ozdobnych elementów architektonicznych.
Zrujnowane budynki mieszkalne na terenie walcowni kierownictwo fabryki papieru postanowiło odbudować. Plan się powiódł i około 1955 r pierwsi mieszkańcy wprowadzili się do przydzielonych lokali. Byli to pracownicy fabryki papieru.
W budynku tuż przy bramie zamieszkali m.in. pani Wilk z córką i dwoma synami, pan Władysław Karaś z żoną i synem, pan Kukla z żoną i córką, oraz pan Praściak z żoną.
Rok lub dwa później wprowadzili się do budynków położonych w głębi terenu walcowni kolejni pracownicy fabryki papieru. Wśród nich m.in. pan Cieślak z żoną i córką, który był kierownikiem technicznym w zakładzie, pan Witold Ostiadel z żoną i synem, który pracował w biurze, pan Łabowski z żoną, córką i synem, Ryszard Budzyński z żoną. Ten ostatni był moim kolegą, starszym o około 4 lata. Nasze koleżeństwo scementowało zamiłowanie do gry w piłkę siatkową.
Wracam do dalszych wspomnień z lat dziecięcych. Otóż za oboma budynkami, o których pisałem wyżej, znajdowały się tereny zielone.
Za pierwszym były to ogródki z drzewami owocowymi. Mieszkające w pobliżu rodziny natychmiast przejęły je we władanie i przez wiele lat uprawiały tam warzywa. Za budynkiem okazalszym był niewielki park, szczególnie dobrze pamiętam rosnące tam srebrne świerki. Było też wiele innych nasadzeń parkowych. Nie wiem, czy słusznie przypuszczam, że w tym pierwszym budynku mieszkały rodziny pracowników średniego szczebla, a w tym drugim kierownictwo zakładu lub właściciele, którzy z uwagi na status społeczny nie musieli zajmować się uprawą grządek.
Za działkami i parkiem nieregularnie przebiegał i przebiega uskok terenowy. Różnica poziomów wynosi kilka metrów. Na skraju uskoku od strony płn.-wsch. był wykopany okop, ciągnący się przez kilkadziesiąt metrów. Nie sądzę, że był to element służący obronie zakładu, bo z tego kierunku nie można było przeprowadzić jakiejkolwiek akcji ofensywnej. Czemu służył? Nie wiadomo.
Uskok w swej dolnej części był przedzielony groblą. Gdy stany Odry były bardzo wysokie, a wielokrotnie to się zdarzało, do mniejszej części obniżenia terenu napływała woda z Odry, niekiedy było to około metra. Nigdy nie działo się to w pełni lata lub zimy, więc nie można tam było pływać lub jeździć na łyżwach. Niewielkie oddalenie grobli od skraju uskoku wykorzystywali starsi chłopcy - zamocowali do konara pobliskiego drzewa kilkumetrową linę, na jej końcu umocowali drewniany kij służący za uchwyt. Przy pomocy prymitywnych bosaków przyciągało się linę i trzymając uchwytu można było się "bujać" nad lustrem wody.
Raz byłem świadkiem, jak jeden z chłopców wpadł do niej, na szczęście nic mu się nie stało.
Obniżenie terenu za uskokiem, im bliżej Odry, wznosiło się coraz bardziej, tworząc brzeg jej koryta. Tutaj była niewielka plaża dla dzieciaków mieszkających w pobliżu.
Przy płd.-zach. stronie drogi prowadzącej przez zakład znajdowały się mury ciągu hal fabrycznych. Tuż za opisywanym wcześniej skwerkiem od drogi głównej odchodziła w lewo alejka w kierunku młynówki, ale o tym później. Kilkadziesiąt metrów za nią znajdowała się pierwsza potężna hala produkcyjna. Widziałem hale produkcyjne papierni, "tworzyw", ZNTK, ale żadna z nich nie porażała swoim ogromem tak jak ta i następne. Może dlatego, że ziała z nich pustka, choć widoczne były ogromne betonowe podkłady, na których umocowane kiedyś były urządzenia produkcyjne. Między nimi straszyły swoją głębią duże otwory, przez które widoczna była "piwniczna" część hali, której betonowe resztki napawały lękiem. Tu i ówdzie płynęły między nimi strumienie wody. Nigdy ja ani też moi koledzy nie odważyliśmy się zejść do tych piwnic, zresztą nie było jak. Te duże hale posłużyły fabryce papieru jako magazyny makulatury, które chłopcy, gdy nie było stróża, penetrowali szukając jakichś ciekawostek. Hale ciągnęły się aż w pobliże prawdopodobnego budynku dyrekcji, o którym wspominałem wcześniej.
Wracam do alejki w kierunku młynówki. Aby do niej dotrzeć, należało przejść przez coś, co stanowiło jednocześnie niewielki most i zaporę na jej odnodze. Zapora zapewne celowo przepuszczała pewne ilości wody, która wpływała do "piwnicznych" części hal. Po przepłynięciu wąskim kanalikiem wpadała na powrót do młynówki. Byłem kiedyś w miejscu, gdzie kończył się ciek płynący pod halą, a zaczynał ów kanalik, i tam zobaczyłem, jak spora ryba (około 40 cm) wpływa z kanalika w podziemia hali. Nie zawróciła, płynęła dalej, aż znikła mi z oczu w mrocznym podziemiu.
Idąc alejką dochodziło się do młynówki i teraz skręcając w prawo szło się jej brzegiem. Po prawej stronie alejki w zabudowie szeregowej (oczywiście z czerwonej cegły) były kolejne zabudowania dwupiętrowe i podpiwniczone, prawdopodobnie budynki biurowe. Wskazywał na to rozkład pomieszczeń i poniewierające się jeszcze wtedy resztki papierów i dokumentów. Najwięcej ich było w piwnicach. Biurowiec ciągnął się, aż w pobliże tamtejszej elektrowni.
Szanowni czytelnicy, mój opis "cynkowni" jest mało precyzyjny. Mieszkańcy Zwierzyńca na pewno znajdą niejedną nieścisłość. Tłumaczy mnie to, że zamiarem moim nie było fotograficzne oddanie stanu faktycznego, ale ukazanie dziecięcej refleksji, w której ścierały się wspomnienia swojskiej części Kołomyi, gdzie mieszkałem, z kolosem, który mnie zaskakiwał, zadziwiał, a nawet budził lęk.
Było to ponad 70 lat temu.
Zygmunt Piskozub, Sulejówek, styczeń 2022
Fot. Tomasz Karg
***
Walcownia i fabryka wyrobów cynkowych
Z informacji uzyskanych w Izbie Muzealnej Ziemi Oławskiej wynika, że walcownię na Zwierzyńcu, założyli w 1839 r. dwaj wrocławianie. Ruszyła 1 września. Przerabiano tu górnośląskie surowce i produkowano blachę cynkową.
W 1856 r. zakład nabyła Śląska Spółka Akcyjna dla Górnictwa i Hutnictwa Cynkowego z siedzibą w Lipinach, pow. bytomski.
Jak podaje niemieckie źródło (Heine Quester, Kreis und Stadt Ohlau In Schlesien 1740-1945), dyrektorem zakładu był Francuz o imieniu Dejardin. W 1912 r. była pod zarządem majstra Sogalli i była własnością Schlesische Actien-Gesellschaft für Bergbau-und Zinkhüttenbetrieb w Lipine (Lipiny).
1 września 1920 roku walcownia padła ofiarą pustoszącego ją ognia. W akcji brali udział strażacy z Oławy i większości pobliskich wsi, jak również zmotoryzowany wóz gaśniczy ze straży wrocławskiej. Wkrótce po pożarze rozpoczęła się odbudowa zakładu.
A to fragment wspomnień pracownika walcowni cynku (Heimatblatt fur die Kreise Strehlen und Ohlau, nr 7 lipiec 1979):
- Na wyspie Thiergarten, którą utworzyła Odra i kanał śluzy, znajdowała się Zinkwalzwerk Ohlau (walcownia cynku) - firma Schlesische Bergwerks und Hutten-AG, zwana w skrócie Schlesag. Pomiędzy znajdował się kanał młynówki, z której woda zasilała dawny młyn odrzański i walcownię cynku. Produkowano tu arkusze o wymiarach 1 x 2 m, różnej grubości (...) dla rynien i rur kanalizacyjnych, ale także arkusze o grubości zaledwie 0,02 mm - do pakowania herbaty z Chin - arkusze były zwijane i pakowane w drewniane pudła. Kolejne arkusze eksportowe o wymiarach 1 x 2 m były rolowane, pakowane w drewniane beczki, odpowiednio podpisane, a potem dostarczane do Danii i Szwecji. W fabryce produkowano także blachy fornirowe, offsetowe, cynkowe, blachy kotłowe i kaloty dachowe. Ładunek przewożono koleją. Wymagało to wcześniej załadunku na specjalne wagony konne, aby dostać się przez most śluzy do bocznicy kolei portowej Ohlau - Prywatna Oławska Kolej Portowa (Ohlauer Hafenbahn und Lagerei A.G.).
W skład kadry wchodzili dyrektorzy, inżynierowie, mistrzowie rzemiosła i inni pracownicy produkcyjni i nie tylko. Nie można tu również zapomnieć o niewykwalifikowanej pracy ślusarzy, kowali, palaczy i stolarzy, których siły i umiejętności wykorzystywano do prowadzenia fabryki.
*
Obok walcowni na Zwierzyńcu w 1930 roku powstała fabryka wyrobów cynkowych: Die schlesische Zinkwarenfabrik GMBH In Tiergarten bei Ohlau - w skrócie "Ziwafa", znana wówczas wszystkim mieszkańcom Ohlau pod nazwą "Lötbude".
Poniższy opis "miejscowego sąsiada" inżyniera Hansa Georga Havera, oparty jest na informacjach od dwóch byłych pracowników "Ziwafy" w sektorze handlowym, pani Elizabeth Brier (z domu Kowalski) i Pana Willy`ego Holzapfela (...).
- Schlesische Zinkwarenfabrik została założona 1 kwietnia 1930 roku. Friedr. von Neuman z Marktl im Traisental/N.Ö. doszedł do wniosku, że baterie do latarek można taniej produkować w Niemczech, między innymi ze względów celnych. Potrzebne do produkcji baterii tulejki cynowe były wcześniej dostarczane do Niemiec z Austrii przez firmę Arthur Maulwurf GMBH, Breslau. Gdy szukano dobrej lokalizacji na zakład, zaoferowano mu miejsce, gdzie walcowano blachy cynkowe - chodziło o oławską walcownię cynku w Thiergarten. I tak pan Arthur Maulwurf wpadł na pomysł założenia fabryki tulejek cynkowych obok walcowni cynku. Chciał zaoszczędzić na transporcie blach.
Jako miejsce docelowe dla fabryki nieczynny młyn na Zwierzyńcu wydawał się odpowiedni. Prywatna Oławska Kolej Portowa (Ohlauer Hafenbahn und Lagerei A.G.) popierała taką decyzję. Herbert von Neumann, Austriak, przywiózł ze sobą swojego przyjaciela Ferenca Weldina jako dyrektora technicznego, który mniej wiedział o tulejkach cynkowych i cynku, a więcej o dobrym życiu. Dawny młyn Bilzer (ostatni dzierżawca Max Uberschar) musiał być teraz przekształcony na potrzeby Ziwafa: należało zainstalować wał napędowy z turbiny wodnej (produkcja Escher Wyss), aby napędzać nożyce do blachy, prasy i stemple. Oczywiście na początku były problemy ze znalezieniem odpowiednich pracowników. Ale w tym czasie było wielu bezrobotnych, a ich dobra wola i chęć do pracy przyczyniły się do szybkiego opanowania problemów. To była stosunkowo łatwa, ale precyzyjna praca (m.in. przy lutowaniu tulejek) - zatrudniano głównie kobiety, które pracowały na dwie zmiany. Oczywiście kierowano się także również niższymi stawkami płac dla kobiet. W szczycie sezonu Ziwafa zatrudniała do 500 robotnic.
Blachy dostarczane z walcowni cynku były maszynowo cięte, wykrawane, walcowane i ostatecznie lutowane. Podczas kontroli końcowej sprawdzono je pod kątem wycieków - początkowo polegało to na oględzinach, co było niezwykle żmudną pracą. Później zastosowano automatyczne testowanie szczelności: kubki poddawano działaniu próżni wewnątrz tzw. karuzeli. (...) Największe tulejki miały średnicę około 20-25 cm. Gotowe pakowano w skrzynie i wysyłano głównie do Anglii i Holandii. Odbiorcami były także fabryka akumulatorów w Hamburgu czy niektóre berlińskie firmy, a czasem towar wysyłano także do Francji.(...)
Ziwafę spalili Rosjan w 1945 roku, po wcześniejszym rozebraniu i wywiezieniu elementów roboczych (pras, stempli, w tym turbiny wodnej). Dawny budynek mieszkalny, w którym żyły wtedy rodziny Maulwurf, Holzapfel oraz Weldin, zachował się do dziś.
Hans-Heorg Haver
(Heimatblatt fur die Kreise Strehlen und Ohlau, nr 4, kwiecień 1979)
Napisz komentarz
Komentarze