To jednocześnie niezwykła wyspa, którą od północy i wschodu oblewa stara Odra, a od południa i zachodu otaczają dwa równoległe kanały. Aby się na nią dostać od strony miasta, trzeba przejść lub przejechać przez dwa mosty. Jeśli ktoś chciałby przybyć od strony wsi Ścinawa, też musi przejść przez mosty. Innych dróg nie ma, chyba że łodzią. Mosty też są specyficzne.
Pierwszy - nad żeglownym kanałem, jest elementem śluzy, przez wiele lat cel spacerów oławian, którzy oglądali przepuszczanie holowników i barek w dół i w górę rzeki. Najbardziej widowiskowe było podnoszenie o kilka metrów poziomu wody w śluzie. Towarzyszyły temu "wybuchy gejzerów", trwające kilkanaście minut.
Drugi - to rzadko spotykany most wiszący. Ma ok. 30 metrów długości i ciekawą konstrukcję. Na bokach jezdni biegnie łukowo w górę, a potem w dół. Projektant niezbyt dobrze przemyślał techniczne rozwiązanie łuków, wykonanych z betonu, mających pół metra szerokości. Ich szczyt znajduje się około 10 metrów nad lustrem wody i 6 lub 7 m nad jezdnią. To prowokowało młodzież do przechodzenia przez most właśnie po tych łukach, więc upadek mógłby się zakończyć tragedią. Na szczęście tak się nie wydarzyło. Mosty na drugim końcu Zwierzyńca to raczej solidne kładki. Można przez nie przejść nawet z wózkiem, przejechać rowerem lub motocyklem, ale nie samochodem.
Po sześciu latach przeżytych w Kołomyi, gdzie z mamą chodziłem nad Prut i do parku, w następnych siedmiu latach mieszkałem na zwierzynieckiej wyspie. Opuszczałem ją raz w tygodniu, gdy wraz z rodziną szedłem w niedzielę do kościoła, na "dziewiątówkę". Mój "nowy świat" miał 2 kilometry długości, a w najszerszym miejscu zajmował ok. 800 metrów. Można powiedzieć, że prawie 95 procent swojego dzieciństwa przeżyłem na jednym kilometrze kwadratowym - mniej więcej tyle zajmowała powierzchnia tu utworzonej wyspy.
Jaki był ten mój "nowy świat"?
Jedna fabryka czynna, jedna nieczynna i około 85 posesji, w tym 10 gospodarstw rolnych, oraz budynki mieszkalne i inne. Moja "mała ojczyzna" rozpoczynała się na moście ze śluzą i towarzysząca jej infrastrukturą. Kilkanaście metrów za łukiem drogi, po lewej stronie, jest trójkątny plac. W pierwszych latach po przybyciu osadników młodzież urządziła tam boisko sportowe. Postawiono futbolowe bramki, także słupki do siatkówki. Starsi też nie próżnowali - w jednym rogu trójkąta usytuowali budkę, w której można było kupić piwo. Ten punkt cieszył się powodzeniem dorosłych i starszej młodzieży. Gdy prowadzący zamykał ten sklepik, wypożyczał beczułkę piwa Romanowi Radeleckiemu, który sprzedawał do późnego wieczora, a na drugi dzień rozliczał się z utargu. Roman, jego rodzice, siostra i brat - to na Zwierzyńcu jedna z trzech rodzin z kołomyjskimi korzeniami. Przy tym sklepiku zatrzymywał się w upalne dni listonosz Samsonowicz, też kołomyjanin, i gasił pragnienie złocistym napojem. Gdy czasem zabrakło jasnego piwa, proponowano mu ciemne, a on zdenerwowany mówił, że czarną ma w domu kawę zbożową.
Naprzeciw tego trójkąta jest fabryka papieru, a obok niej jeden z niewielu dwupiętrowych budynków wielorodzinnych. Mieszkali tam dwaj Niemcy - Müller i Gabryel, którzy nie wyjechali ze Zwierzyńca. Ich pozostanie było bezcenne, bo po przejęciu fabryki papieru przez polską władzę oni szkolili pracowników, kierowali uruchamianiem produkcji i w następnych latach byli jakby "naczelnymi inżynierami" tego zakładu. Między nimi a Polakami nie było żadnych nieporozumień.
Kilkanaście metrów od fabrycznej portierni, ulica skręca w lewo i prowadzi na wiszący most. Tu rodzi się pytanie, dlaczego są dwa kanały? Nie znalazłem źródłowego uzasadnienia, jednak można domniemywać, że do uregulowania głównego koryta Odry trzeba było wybudować jaz, kierując wodę w inne koryto. Pewnie dlatego powstał kanał ze śluzą, by tamtędy przepływały barki i holowniki. Drugi kanał miał spełnić potrzeby budowanej kiedyś walcowni cynku. Tuż za wiszącym mostem kanał się rozwidla i jedna odnoga wpływa do hali fabrycznej. Przy planowanej produkcji były potrzebne ogromne ilości wody. Druga odnoga kanału była i jest niezbędna do funkcjonowania elektrowni wodnej, kiedyś zasilającej walcownię, a teraz fabryki papieru. Ta elektrownia to jedyny uruchomiony po wojnie dział walcowni. Zajmowała ona olbrzymi teren. Oprócz hal fabrycznych były tam magazyny i biura, trzy bloki mieszkalne wraz z ogródkami i nawet park. Te bloki, choć w niezłym stanie, długo stały puste, ale po remoncie zostały zasiedlone.
Walcownia to jedyny zakład przemysłowy w Oławie, który nie mógł odżyć po wojnie. Po wielkich maszynach i urządzeniach pozostały betonowe podstawy, a resztę wywiało na wschód. "Wyzwoliciele" wywozili wszystko, co można było zabrać i załadować na wagony. Opustoszone hale wykorzystała fabryka papieru na makulaturę, które nie były zamykane ani chronione. Kto szukał książek, zawsze tam coś znalazł. Ja też.
Było też ciekawie, bo na Zwierzyńcu krążyła informacja, że cynkownia była w rzeczywistości fabryką pieniędzy. Ta plotka miała swoje źródło w poniewierających się tam metalowych płytach, z wyciętymi krążkami. To pasowało na niemieckie marki, ale nikt nie znalazł ani jednej.
Budynki
Naprzeciw bramy wjazdowej do walcowni stoi dwupiętrowy dom nr 8, zapewne służył jej pracownikom. Zamieszkali tam kresowianie - moja ciocia Elżbieta (z Kołomyi) z mężem Leonem Łagodzińskim (z Kałusza). Do tej pory mieszkają moje cioteczne siostry (też z Kołomyi), Elżbieta i Róża, ale przyjechały do Polski dopiero w latach pięćdziesiątych.
Sto metrów dalej jest piętrowy budynek, a wspominam o nim z dwóch powodów. Był tam jedyny na Zwierzyńcu sklep spożywczy. Przez pewien czas stałem tam codziennie godzinę w kolejce po chleb. A na parterze było coś w rodzaju świetlicy, albo nawet domu kultury. Tej kulturze służyło jedno pomieszczenie ze stołem do ping-ponga, z długą kolejką chętnych do gry. Drugie pomieszczenie to sala widowiskowa ze sceną, na niej poniemieckie pianino, ale nie do gry, bo kompletnie rozstrojone. Rzadko coś się działo na scenie, ale jedno zapamiętałem. Fabryka papieru przygotowała paczki świąteczne dla dzieci pracowników. Podarunki wręczał zakładowy kadrowiec, a musiał określić, od kogo te prezenty. Miał problem, bo przecież nie mógł powiedzieć, że od Świętego Mikołaja., bo naraziłby się przełożonym z partii. Nie mógł też powiedzieć, że od Dziadka Mroza, żeby się nie narazić rodzicom, którzy byli z dziećmi. Znalazł wyjście salomonowe. Powiedział, że prezenty są od Mikołaja Mroza.
W sali widowiskowej organizowano potańcówki, z udziałem młodzieży i starszych. Nie wiem, jaka była atmosfera, bo tam nie bywałem. Ojciec wychowywał mnie surowo, do osiemnastego roku życia musiałem być w domu najpóźniej o godz. 22.00. Mając lat dziewiętnaście, opuściłem Zwierzyniec i Oławę. Zresztą tancerzem byłem raczej średnim. Ale w świetlicy było dla mnie, miłośnika czytania, coś pożytecznego.
Tuż za świetlicą i za łukiem drogi stoi budynek wielorodzinny. Mieszkanie na piętrze miało ogromną loggię na piętrze, chyba 15 metrów kwadratowych. To jedyna taka na Zwierzyńcu. Mieszkałem w domu z podwórkiem i ogródkiem, ale moim marzeniem było to mieszkanie z loggią. To marzenie częściowo się spełniło. Gdy po latach życia w Warszawie przyjechałem do Oławy, okazało się, że moja cioteczna siostra Reginka Jagodzińska, po mężu Górniak, zajmuje właśnie to mieszkanie z loggią. Prawie cały czas spędzałem u niej, chyba miała mnie dość... W tym budynku mieszkała rodzina Radeleckich z Kołomyi.
Dom naprzeciwko, mocno zrujnowany, długo nie miał lokatora, ale wyremontował go i tam zamieszkał pan Śnieg. Zajął się uprawą pomidorów, pszczelarstwem, trochę sadownictwem i ogrodnictwem oraz "pisaniem pogody" . Te na pozór mało pracochłonne zajęcia takimi jednak nie były. Zatrudniał więc do pomocy mieszkających w pobliżu moich rówieśników – na dzień, dwa lub trzy, płacąc nie najgorsze dniówki. Kiedyś zaproponował mi pracę, wtedy miałem prawie 12 lat. Zajęcie mi się podobało, on mnie też docenił i zaproponował stałą prcę. Codziennie pomagałem w pasiece, 3 lub 4 godziny. Wykonywałem ramki do uli, przyklejałem węzę, kręciłem miód w miodziarze. Ważniejsze moje prace, to pilnowanie wyrojeń lub wyszukiwanie matki w roju, ilości użądleń nie zliczę. Ale zdobyłem sporo wiedzy z zakresu pszczelarstwa.
Pan Śnieg często wyjeżdżał, np. cały wrzesień spędzał ze swoja pasieką na wrzosowiskach, a wtedy ja "pisałem pogodę". Na posesji stała budka meteorologiczna z deszczomierzem i wiatromierzem. W ciągu doby należało zapisać trzy razy w dzienniku temperaturę ( z momentu mierzenia oraz maksymalną i minimalną ode poprzedniego pomiaru), siłę i kierunek wiatru oraz ilość opadów. Kiedyś, strzepując termometr, uderzyłem w nogę budki i stłukłem. Bardzo się obawiałem reakcji pracodawcy, ale on przyjął to z absolutnym spokojem. Zamówił nowy termometr i było po problemie.
Szkoła
Po nieparzystej stronie ulicy Zwierzynieckiej był najważniejszy obiekt na wyspie - Szkoła Podstawowa nr 3. Ładna bryła architektoniczna i w dobrym stanie technicznym, ale mało izb lekcyjnych - tylko 3. Dzieci niewiele, ale sześć klas, łączonych po dwie. Uczniowie mieli na przemian lekcje ciche i głośne. Mogło się wydawać, że bardzo na tym cierpi proces dydaktyczny. Jednak kiedy skończyłem z kilkoma kolegami i jedyną koleżanką Emilią szóstą klasę, a poszliśmy do siódmej w Szkole Podstawowej nr 1 na Ogrodowej, tam byliśmy wyróżniającymi się uczniami.
Wracając do roku 1946, gdy chodziłem do pierwszej klasy, jedynym nauczycielem w zwierzynieckiej szkole był pan Gręziak. Od klasy drugiej do końca, czyli szóstej naszymi nauczycielami byli małżonkowie Stanisław i Janina Drelichowscy. Do dziś chylę czoła przed Nimi, podziwiając ich zaangażowanie, talenty dydaktyczne i umiejętności pedagogiczne oraz bezgraniczne oddanie podopiecznym. Przez sześć lat nauki w mojej "Trójce" było wiele miłych wydarzeń i niewiele przykrych, a wspomnę tylko o jednym. W czwartej klasie postanowiliśmy, że na szkolnym boisku urządzimy skocznię do skoku w dal. Na dziesięciu metrach kwadratowych musieliśmy usunąć 20-centymetrowa warstwę ziemi. Kopiąc szpadlami zaczęliśmy uderzać w deski, odkopaliśmy cztery skrzynie i setki nabojów. Zanim przybiegł pan kierownik Drelichowski, powiadomiony o znalezisku, otworzyliśmy jedną skrzynkę, a były w niej granatniki przeciwpancerne. Tylko ten jedne raz widziałem tak zdenerwowanego pana kierownika Drelichowskiego, a znaleziskiem zajęli się saperzy.
Wiele lat później dyrektorka "Trójki" została nadzwyczaj urodziwa Hania Czarny, z domu Bronowska, siostra Ryszarda, mojego przyjaciela, z którym przez cztery lata dzieliłem licealną ławę. Z nim utrzymuję żywy kontakt, choć nasze drogi rozeszły się 53 lata temu, Wracając do zwierzynieckiej szkoły, bardzo żałuję, że ze względów ekonomicznych i demograficznych władze samorządowe zadecydowały o likwidacji tej zasłużonej placówki oświatowej.
Dom
Zbliżamy się do"gawry" - mego matecznika na Zwierzyńcu - budynków nr 37 i 39. Najpierw zamieszkaliśmy pod numerem 39. To dom dwurodzinny, z wejściami do mieszkań od stron szczytowych. Każda rodzina miała oddzielne podwórko i ogródek, w domu dużą kuchnię, dwa duże pokoje, dwie spore spiżarnie, pokój na poddaszu, przestronny strych oraz jasne ogromne piwnice. W nich można by przechowywać zapasy żywności dla kompanii wojska. Zadziwiało nas, że niemiecki właściciel tego domu wybudował na podwórku trzy schrony, a ich ściany wzmocnił betonowymi kręgami o średnicy około półtora metra. Znałem zwierzynieckie podwórka, ale czegoś takiego nigdzie nie widziałem. W tym domu przyszło mi mieszkać 5 lat, w przyzwoitych warunkach. W pewną noc obudził mnie płacz dziecka. Nie zorientowałem się co się dzieje, byłem za młody. Rano dowiedziałem się, że mama ciotecznego braciszka Florusia.
Po powrocie mego ojca ze Szwajcarii, w roku 1948, zaistniała potrzeba oddzielnego zamieszkania babci Rozalii z trzema córkami i moich rodziców ze mną. Babcia z moimi ciotkami zamieszkała w centrum Oławy, na Krótkiej, a nasza rodzina po sąsiedzku z dotychczasowym mieszkaniem, pod numerem 37. To też dom dwurodzinny, ale niższy standard. Wspólne wejście, zimna duża kuchnia, nieduży pokój i malutki pokoik. Także pokoik na poddaszu, komórka w szczycie domu i mały ogródek. Nasi sąsiedzi to małżeństwo z dwoma córkami (potem urodził się syn). Pochodzili z Rawicza. W tym domu przeżyłem 8 lat. Z wielu powodów ten czas źle wspominam. Z perspektywy 55 lar oceniam, że to był najmniej miły okres w moim życiu. Szczegóły przemilczę...
Co jeszcze?
W głębi za domami nr 37 i 39 znajduje się najbardziej zagadkowa budowla. Na jej temat nie znalazłem żadnej informacji. Tylko na planie Oławy z roku 1939 jest nazwa "stara śluza". Zagadką jest wygląd z roku 1945, wskazujący , że to tylko połowa śluzy i tamtędy chyba nie przepływały żadne jednostki. Bo gdyby tam była, to poziom wody w korycie "starej" Odry musiałby się podnieść o kilka metrów. Chciałbym poznać tajemnicę "starej śluzy".
Po drugiej stronie ulicy, na a wprost posesji 37 i 39, ciągnie się rząd siedmiu najładniejszych wilii na Zwierzyńcu. Niestety, po naszym przybyciu do Oławy w drugiej połowie października 1945, wszystkie te wille były już zajęte. Między dwoma na końcu była wolna budowla, ale to remiza strażacka, z której oławscy strażacy nigdy nie korzystali, Najbardziej okazały jej element to 12-metrowa wieża obserwacyjna. Ponadto solidny garaż i dwa pomieszczenia, chyba pokoje mieszkalne, ale brakowało kuchni. Moja siostra cioteczna Reginka Jagodzińska i ja byliśmy najczęstszymi obserwatorami na wieży, ale żadnego pożaru nie wypatrzyliśmy. Remiza stała opuszczona przez wiele lat, a dopiero mój starszy kolega Ryszard Maciuk (dziś już nieżyjący), kiedy się ożenił, dostał zgodę i adaptował remizę na mieszkanie, a przy tym rozebrał wieżę.
Dwieście metrów za remizą jest mały placyk, otoczony krzewami, na którym stoi niewielka figura Matki Boskiej. W maju zbierali się tam mieszkańcy Zwierzyńca, w większości kobiety, by śpiewać litanię i pieśni maryjne. W tym czasie bawiły się w pobliżu. A w Wielką Sobotę przyjeżdżał ksiądz i święcił wielkanocne potrawy. W pobliżu droga się rozwidla, ale obie odnogi mają tę samą nazwę – Zwierzyniec Duży. Lewa prowadzi prawie prostopadle do koryta Odry, potem biegnie niemal wzdłuż niego. To by la kiedyś zwierzyniecka plaża – ok. 30 metrów długości i szeroka na 30. Dobre warunki do plażowania, znacznie gorsze do kąpieli. Woda brudna, a Odra groźna, w każdym roku zbierała śmiertelne żniwo, nie tylko w rejonie Zwierzyńca.
Odcinek tej drogi kończy się wejściem na malutki cmentarz, prawie niewidoczny. Jeszcze za czasów niemieckich długo był nieczynny, chyba dlatego, że do miejskiego cmentarza jest zaledwie kilkaset metrów w stronę miasta. Prawa odnoga, biegnąca wzdłuż mniejszego kanału zbliża nas ku krańcowi Zwierzyńca Dużego, który są wspomniane mosty-kładki. Należy jeszcze wspomnieć o dwóch obiektach przy tej odnodze. Pierwszy - to przedszkole. Nie byłem przedszkolakiem, ale po pierwszej klasie zapisała mnie mama na półkolonie. Byłym jedynym chętnym z całego osiedla, więc półkolonii nie zorganizowano, ale wychowawczynie, prowadzące w lipcu zajęcia z przedszkolakami, pozwoliły mi przychodzić i bawić się w najstarszej grupie.
Już ostatnim obiektem, ale robiącym największe wrażenie, jest jaz na starym korycie Odry. Jest ona w tym miejscu bardzo szeroka, a jaz ma 135 metrów. Ogromne masy wody spadają z trzech metrów. Towarzyszy temu potężny huk. Tworzą się bałwany spienionej wody, a duże fale uderzają umocnione brzegi. Ten obraz obserwowałem wielokrotnie i zawsze budził we mnie pierwiastki grozy.
No to gdzie?
Tak się kończy moja podróż po wspomnieniach, na tym skrawku ziemi, gdzie nie z mojej woli, lecz światowych decydentów, mieszkałem od szóstego do trzynastego roku życia. Po szóstej klasie i po wakacjach byłem uczniem Szkoły Podstawowej nr 1, w centrum Oławy. Tam się zaczął pięcioletni okres mojego życia, głównie licealny. Ale to zupełnie inna historia. Pozdrawiam Rysia Bronowskiego.
Pozostaje jeszcze pytanie, zawarte w tytule, które doprecyzuję: - Gdzie jest moja emocjonalna Ojczyzna? OJCZYZNA to wielkie i ważkie słowo, którego każdą literę należałoby pisać wielką literą. Dlatego pytanie trudniejsze: - Czy tam, gdzie minęło sześć lat mojego wczesnego dzieciństwa; gdzie rozciągały się piękne doliny, płynął urokliwy Prut, a na horyzoncie szczyty Czarnohory; gdzie spoczywają moi dziadkowie? Nie wiem.
- A może tam, gdzie spędziłem kolejnych 13 lat życia, na Zwierzyńcu i w Oławie, gdzie płynęła groźna Odra; gdzie mieliśmy ogródek z pięknymi kwiatami, sadzonymi przez Mamę; gdzie po raz pierwszy zobaczyłem, a po latach pochowałem swojego Ojca? Nie wiem.
- A może jednak tam, gdzie spędziłem całe swoje dorosłe życie, na Mazowszu, nad Wisłą, królową polskich rzek; gdzie poznałem swoją Żonę; gdzie urodzili się nasi wspaniali Synowie; gdzie spoczęła utrudzona i ciężko doświadczona przez życie moja najukochańsza Mamusia? Nie wiem.
- Czy może wreszcie tu, gdzie granice określa kreska na mapie, nabazgrana przez obcych, daleko od kraju mego dzieciństwa?
Jak bardzo trudne to pytanie! I choć wiem, że dostałbym pałę z geografii i PATRIOTYZMU, nie umiem udzielić jednoznacznej odpowiedzi. Czy ktoś mi pomoże?
Zygmunt Piskozub
Sulejówek, październik 2011
Napisz komentarz
Komentarze