W niedzielę 16 czerwca w parafii Świętych Apostołów Piotra i Pawła w Oławie gościła s. Maria Jadczak z bezhabitowego Zgromadzenia Sług Jezusa, która od kilku lat pracuje w Ukrainie. Opowiadała o tym, jak się teraz żyje u naszego wschodniego sąsiada i z jakimi problemami muszą się mierzyć w tym niełatwym, a często dramatycznym czasie. Po mszach kwestowała, aby zebrać środki konieczne do zabezpieczenia najważniejszych potrzeb w zgromadzeniu
- Od jak dawana pracuje Siostra w Ukrainie?
- Od 2017. Czyli siedem lat. Miałam już wcześniej taki trzyletni epizod pracy w Ukrainie, bo w 1990 roku wyjechałam tam, aby robić wakacyjne przygotowania do Pierwszej Komunii Świętej dla dzieci i dorosłych z Syberii. I był to dla mnie tak wyczerpujący czas, że musiałam wrócić do Polski. Miałam wtedy po pięćdziesiąt katechez tygodniowo. A katecheza nie obejmowała tylko dzieci, ale także dorosłych, a nawet seniorów. Miałam kobiety, które nawróciły się będąc w wieku 70+. Nie mogłam ich włączyć do żadnej z istniejących grup, musiałam więc tworzyć nowe. I stąd ten trudny do ogarnięcia tryb pracy.
- A ten drugi okres pobytu w Ukrainie? Czym był spowodowany?
- Byłam już na wcześniejszej emeryturze, więc w sensie zawodowym byłam człowiekiem wolnym. W tym czasie jedna z sióstr katechetek nagle się rozchorowała. Była to na tyle poważna choroba, że trzeba było ją wziąć na leczenie do Polski. Aby ją zastąpić, potrzebny był ktoś, kto cokolwiek umie po ukraińsku, bo żadnej wolnej siostry z Ukrainy już nie było. I wtedy moje Zgromadzenie przypomniało sobie, że kiedyś byłam na Ukrainie i że może coś pamiętam. Najpierw pojechałam do Winnicy i byłam tam pięć lat - do 2022 roku. Uczyłam 140 dzieci i osoby dorosłe. Przez pierwszy rok było mi bardzo ciężko. Wszyscy wokół mówili, że rozumieją mnie doskonale i że pięknie mówię, ale dopiero po roku dzieci szczerze mi powiedziały: - No, nareszcie siostra mówi w sposób zrozumiały.
Sama wiedziałam, że mój ukraiński nie jest najlepszy i często na lekcji potrzebowałam tłumacza.
- Gdzie teraz Siostra pracuje i mieszka?
- Od września 2022 roku jestem w Żytomierzu. Czyli w pierwszych miesiącach wojny byłam w Winnicy, a później w Żytomierzu. Moje przeniesienie było spowodowane zmianami w Zgromadzeniu. Jedna siostra z Żytomierza poszła do Winnicy, a ja z Winnicy do Żytomierza.
- W ilu miejscach w Ukrainie są siostry obecne?
- Teraz w trzech. W Dowbyszu, gdzie jest sanktuarium Matki Bożej Fatimskiej, w Żytomierzu i w Winnicy.
- To przejdźmy do tego tragicznego momentu (24 lutego 2022), czyli wybuchu wojny. Jak przyjęłyście wiadomość o napaści Rosji na Ukrainę?
- Nie wierzyłyśmy, że dojdzie do wojny, bo już kilkakrotnie ją zapowiadano i była cisza - że na Boże Narodzenie, że w styczniu. Stwierdziłyśmy, że to tylko takie gadanie. Jednak, gdy 24 lutego obudziłyśmy się rano, to wszędzie w mediach nadawano informację, że jest wojna. Przede wszystkim wystraszyłyśmy się. Tak, pamiętam ten strach. Co robić? Jakie decyzje podjąć? O dziewiątej rano zadzwonił do mnie polski konsul i powiedział, że ma obowiązek zapewnić mi bezpieczeństwo. Ma miejsce w samochodzie, daje mi pół godziny na spakowanie się i wywiezie mnie do Polski. Odmówiłam.
- Wtedy mieszkała Siostra w Winnicy?
- Tak, w Winnicy. Winnica uchodziła wtedy za jedno z najbezpieczniejszych większych miast w Ukrainie. Gdy powiedziałam konsulowi, że zostaję, nie miałam pewności, czy dobrze robię. No bo tak... Jeśli narażając się na niebezpieczeństwo coś mi się stanie, to w jakiś sposób skutki tego poniesie moje Zgromadzenie. Gdy w wyniku jakichś działań wojennych zostanę kaleką, to będzie miało mnie z moją niesprawnością na głowie. Co robić? Ale gdy pomyślałam, że te dzieci, którymi się opiekuję i mówię im, że ich lubię, że ja tu przyjechałam prowadzić je do Boga - i co, teraz mam je opuścić? To tak, jakbym cały czas ich okłamywała. Tak więc podjęłam decyzję o pozostaniu. Wówczas konsul powiedział, że w takim razie państwo polskie nie bierze za mnie odpowiedzialności i zrzeka się mojej ochrony. Wtedy słowa te brzmiały tak, jakby Polska się mnie wyrzekła. Teraz myślę, że konsul musiał to tak stanowczo powiedzieć. Tego jakby wymagała procedura, która go obowiązywała w takich sytuacjach. Musiał w ten sposób zamknąć sprawę wobec mojej decyzji o pozostaniu w Ukrainie.
W pierwszym dniu wojny w Winnicy nie było wybuchów. Wiedzieliśmy jednak, że rosyjscy żołnierze idą na Kijów (od Winnicy do Kijowa jest ok. 270 km na północny wschód - red.). Byliśmy przekonani, że za dwa dni dojdą do Kijowa, a za następne dni dojdą do Winnicy. Oni jednak do Kijowa nie weszli.
Wieczorem pożegnałyśmy się z siostrami, przeprosiłyśmy się i położyłyśmy się spać z przekonaniem, że rano możemy się już nie obudzić. I tak było dopóty, dopóki wojska rosyjskie były pod Kijowem. Gdy 1 kwietnia wojska wycofały się spod Kijowa, wreszcie odetchnęłyśmy z ulgą.
Winnica należała do najbezpieczniejszych miast w Ukrainie. Ale w jej pobliżu były magazyny amunicji i to w nie uderzali Rosjanie.
W niedziele jedna z naszych sióstr jeździła wraz z księdzem do wiosek, by pomagać w organizacji Mszy św. Przejeżdżając koło lotniska widzieli, jak atakują je rosyjskie rakiety. Uciekali stamtąd do Winnicy.
Po dwóch, trzech tygodniach Rosjanie zniszczyli wieżę telewizyjną i radiową. Przez to długo nie mieliśmy łączności. Więc niby Winnica była bezpiecznym miastem, ale te incydenty były bardzo niebezpieczne i niepokojące.
W lipcu 2022 roku Rosjanie zbombardowali trzema rakietami Pałac Oficerów w Winnicy. Żołnierze ukraińscy skończyli pewne szkolenia i mieli w tym Pałacu dostać certyfikaty czy promocje, no i rozjechać się do swoich jednostek wojskowych. Ktoś doniósł Rosjanom, że takie wydarzenie będzie miało miejsce - podejrzewają księdza prawosławnego. Ale uroczystość, która była zaplanowana na godz. 11:00, została przeniesiona na 17:00. Gdy Rosjanie zaatakowali, żołnierzy tam nie było. Zginęło 28 cywili. Zginęli, bo gdy zawyła syrena ostrzegająca o ataku, nie schowali się do schronów. I to jest takie znamienne, że skoro przez dwa i pół roku codziennie, czasami trzy razy dziennie, wyją syreny, to człowiek obojętnieje na ich sygnał. Szczególnie, że rzeczywiście ochrona przeciwrakietowa działa bardzo dobrze i wiele rakiet Ukraińcy niszczą, zanim dolecą do celu. Przechwytują ok. 90 procent. Więc słysząc odgłos syren nie wiemy, czy atak wymierzony jest w Winnicę czy w Kijów. Poza tym, tych schronów nie ma aż tak dużo. Nie zawsze też zdąży się do nich dobiec.
Ruiny liceum w Żytomierzu. Budynek trafiono w 2022 roku
Podczas tego wspomnianego ataku na Pałac Oficerów zginęło też - a są to informacje niepotwierdzone, bo oficjalnie władze ukraińskie tego nie podają - ok. 250 żołnierzy. Objęte jest to tajemnicą wojskową. Podobnie jak codziennie podawane są informacje o tym, ilu zginęło na froncie żołnierzy rosyjskich, a o ukraińskich nie ma ani słowa. Dowiadujemy się o tym, że ginie ich dwa lub trzy razy mniej. Podczas walk pod Bachmutem zginęło nawet pięć razy mniej ukraińskich żołnierzy niż rosyjskich. Rosjanie nie szanują swoich żołnierzy. Dziennie ginie ok. 1500 rosyjskich żołnierzy. Ukraińskich połowa lub jedna trzecia z tej liczby. Ale mimo to pojawia się problem, bo nie ma już skąd brać chłopców i wysyłać ich na front. Już z każdej rodziny ktoś poszedł.
- Czy daje się odczuć w społeczeństwie ukraińskim rodzaj zmęczenia wojną, który podpowiadałby im chęć zakończenia jej niezależnie na jakich warunkach? Czy też dalej jest w nich duch walki i chęć pokonania rosyjskiego najeźdźcy?
- To się zmienia. Na początku wojny był bardzo bojowy duch. Wszyscy rzucili wszystko na rzecz wojny. Była to naprawdę wielka mobilizacja. Gdy wybuchła wojna, armia ukraińska liczyła 500 tys. żołnierzy. To bardzo niewiele. Ale ludzie się mobilizowali. Ochotnicy przychodzili do punktów rekrutacyjnych i zgłaszali swoją chęć ruszenia na front.
Po upływie roku, może półtora, ten duch osłabł. Pojawiły się głosy, że może powinniśmy oddać Rosjanom Ługańsk, Donieck i dojście do Morza Czarnego, aby już nasi synowie nie ginęli. Ale też zaraz przychodziła odpowiedź: - Jakim prawem!? Dlaczego!? Czy jakikolwiek kraj powie okupantowi, aby wziął sobie jedną piątą moich ziem, aby móc żyć spokojnie? Poza tym przeciwnik nie jest godny zaufania, nie jest prawdomówny. Gdy więc teraz oddamy mu te ziemie, to za chwilę weźmie następne. Tam nie ma z kim poważnie rozmawiać. Przecież Rosja dawała Ukrainie gwarancje bezpieczeństwa, gdy w 1994 roku oddała Rosji broń jądrową.
- Po wybuchu wojny bardzo dużo Ukraińców przyjechało do Polski. Wśród nich są też młodzi mężczyźni. Jak są oni postrzegani przez tych Ukraińców, który zostali w swoim ogarniętym wojną kraju?
- Ocena ich decyzji jest dość zróżnicowana. Tych, którzy uciekli z republik ogarniętych najsilniejszymi działaniami wojennymi, czyli tych wschodnich - Sumy, Charków, Chersoń, Mariupol, Donieck, Ługańsk - ocenia się inaczej. Nawet sam prezydent nawoływał do opuszczenia tych terenów. Niekoniecznie zaraz za granicę, bardziej na zachód kraju. Tu bowiem nie ma możliwości ochrony ani siebie, ani rodziny. Z tych terenów wyjechało bardzo wielu ludzi, szczególnie tych, którzy stanowczo określali się jako Ukraińcy. Tam jest wielu Rosjan. Tam są też kopalnie złota, rzadkich minerałów, diamentów... Dlatego tam tak wielu było Rosjan. Specjalnie się tam osiedlali, aby mieć dostęp do tych zasobów. I oni nie uciekli wraz z wybuchem wojny. Oni tam wciąż są. Czystych Ukraińców jest tam w tej chwili niewielu.
Natomiast gdy chodzi o emigrację Ukraińców z terenów nie zajętych wojną, to dotyczyło głównie kobiet z dziećmi. Mężczyźni o nastawieniu patriotycznym wstrzymywali się. Ale byli też tacy, co ze strachu wyjeżdżali. I to też trzeba zrozumieć. Nie każdy mężczyzna ma w sobie ducha wojownika. Powinien mieć, ale nie zawsze tak jest.
Prawo w tym czasie określało, że mężczyzna, który ma troje i więcej dzieci, może wyjechać za granicę. Wówczas wielu z tego prawa skorzystało. Wyjechali z żonami i dziećmi.
Niestety, w Ukrainie obecna jest potężna korupcja. Za łapówkę można uzyskać zgodę na wyjazd. Miałam ucznia, który był marynarzem... Gdy jego rejs się zakończył, powinien był wrócić do Odessy, ale tego nie zrobił. Wysiadł gdzieś po drodze, a teraz jest w Polsce z żoną i dziećmi.
Nie oceniam ich, bo pójście na front równa się z ryzykiem śmierci. Każdy więc musi podjąć taką decyzję we własnym sumieniu.
Znam dwóch chłopców, którzy przed wojną pracowali w Polsce, a gdy Rosjanie wkroczyli do Ukrainy, wrócili do ojczyzny.
Na początku wojny pomagałyśmy w ewakuacji. I byłam świadkiem, gdy kobiety wyjeżdżały, a mężczyźni zostawali. I ten ich widok, jak strasznie płakali rozstając się z rodzinami... To było bardzo przykre i bolesne. Pierwszy raz w życiu widziałam, aby mężczyźni tak płakali.
Myśmy też przyjęły jedną rodzinę z Kijowa - matkę z trójką dzieci. Uciekali z tego miasta pod obstrzałem, gdy zbliżało się oblężenie. Byli bardzo wystraszeni. Droga z Kijowa do Winnicy zajęła im dwa dni, choć normalnie można tę trasę przebyć w 2-3 godziny. Mieszkali u nas przez miesiąc. Pomogłyśmy im wyjechać do Polski, a ojciec pozostał, choć miał szansę za łapówkę dostać zgodę na wyjazd.
- Czy są jakieś konkretne dane dotyczące tego, ilu Ukraińców już zginęło w wyniku działań wojennych?
- Władze ukraińskie nie podają żadnych danych, nawet szacunkowych. Myślę, że robi się to po to, aby Ukraińcy nie stracili ducha walki. Ale widzimy, ile powstaje na cmentarzach nowych grobów. Jest w Żytomierzu wojskowy cmentarz, na którym kiedyś naliczyłam 124 nowe groby, na których umieszczono ukraińską flagę, co oznacza, że osoba leżąca tu zginęła na wojnie. Teraz jest około 500.
Wojskowy cmentarz w Żytomierzu
- Wszyscy leżący tu pochodzili z Żytomierza?
- Nie, nie wszyscy. A poza tym niektórzy polegli chowani są na cmentarzach parafialnych czy komunalnych, a nie na tym wojskowym. O ilości tych, którzy zginęli, dla mnie świadczy też to, jak często moje współsiostry wyjeżdżają na pogrzeby kogoś z rodziny lub ze znajomych.
Napisz komentarz
Komentarze