Ostatecznie za ladą stanęły dwie najlepsze kandydatki - od wakacji wcielają się w role peerelowskich ekspedientek, Danusię i Grażynkę. Podbijają internet, a zwiedzający je uwielbiają...
Dziś poznajemy jedną z nich:
Grażynka
Naprawdę ma na imię Natalia, ale nikt nie chce w to wierzyć. Dla ludzi jest i pewnie już na zawsze zostanie Grażynką, choć to formalnie Natalia Kopestyńska z Oławy
- Podobno w Tunezji zrobiła pani furorę jako Grażynka?
- To prawda. Już w drodze na wakacje Polacy mnie rozpoznali, a potem w hotelu nie dawali spokoju. Tylko wspólne fotki, dogadywanie, każdy chciał porozmawiać. Wiedzieli, że jestem z Muzeum Motoryzacji. Gdy o wszystkim usłyszał dyrektor hotelu i pokazali mu w internecie nasze muzeum, a w nim mnie, to potem miałam fajne plusy - gdzie nie szłam, jak królową mnie traktowali!
- Wcześniej gdzie pani pracowała?
- Przez 7 lat w ochronie. Potem zaproponowano mi tę pracę na stoisku w muzealnym sklepie spożywczym.
- I jak?
- Bardzo fajnie, już chyba bym sobie bez tej pracy nie poradziła.
- A reakcja ludzi?
- Podchodzą, cieszą się, że mnie widzą, niektórzy próbują prowokować, żebym coś krzyknęła...
- No właśnie. Słyszeliśmy, że to pani zwykle krzyczy, a nie koleżanka. Prosimy o próbkę...
- Pan tu nie stał! Bo zaraz szmatę wezmę! Albo takie coś: - Tu jest książka zażaleń, zaraz zrobię zdjęcie i na tablicę damy, że tego klienta nie obsługujemy!
- A co gdy to pani robią zdjęcia?
- Był problem na początku z tymi fotkami.
- No właśnie, bo pani to teraz trochę jak aktorka występuje...
- Już się przyzwyczaiłam, ale początkowo się wstydziłam, było ciężko. Teraz już nie. Ludziom nie odmawiam. Czasem ukradkiem zrobią mi zdjęcie, czasem proszą i wtedy nie odmawiam. Grażynka, no chodź! - wołają. Przychodzą też do mnie kobiety, nie tylko faceci. I wie pan, co jest najśmieszniejsze? Że przebierają się za mnie, robią taką samą fryzurę. Na internecie mi potem wysyłają. Córka mi kiedyś wysłała i pyta: - Mamo, gdzieś ty tu była w tym sklepie? Ja na to: - Ja byłam? Dopiero po dokładnym przyglądnięciu się mówię jej, że to nie ja. Przyjrzyj się! Upodabniają się.
- Słowem Grażynka z PRL żyje swoim życiem...
- Na razie wciąż takim trochę przytłumionym, bo jestem teraz w żałobie, więc prywatnie trochę mi ciężko tu się śmiać w pracy. Mąż zmarł w kwietniu... Może właśnie dlatego mnie tu wzięli do pracy, żebym przestała płakać.
- No tak, tutaj raczej trzeba się śmiać do klientów.
- I to działa, więc najczęściej zapominam o swoich problemach. Dopiero gdy wracam do domu, to jest ciężko. Bo każda rzecz, gdzie się nie popatrzy, przypomina... A żyliśmy bardzo dobrze 36 lat razem, cięgle razem, i w pracy, i poza nią. Tu pracuję od lipca. Nie, nie żałuję, że się zgodziłam. W domu płakałam, tutaj nie mogę.
- Co na waszym stoisku ludzie najchętniej kupują?
- Oranżadę, blok, chatkę Jagi...
- Wy to robicie z Danusią?
- Przede wszystkim kuchnia robi, ale czasem niektóre rzeczy my musimy, np. dzisiaj robiłyśmy sałatkę. Tu nie ma czasu na więcej, bo trzeba przyjść do pracy, przebrać się i być gotową, bo zaraz ludzie wejdą. A bywa tłum ludzi... Początki to były mocne, nawet po kilka tysięcy dziennie. Teraz najwięcej zwiedzających jest w soboty i niedziele.
- Bywają upierdliwi, z którymi ciężko sobie poradzić?
- Bywają, ale już potrafię sobie z nimi poradzić. Jak zacznę się uśmiechać, to przestają krzyczeć. Najgorsze były początki, bo przecież ja zawsze miałam styczność z ludźmi, byłam wesoła, ale trafiłam z tą pracą na zły okres - bo to śmierć męża - musiałam się przełamać do tych wspólnych zdjęć z ludźmi, do tego, żeby z nimi rozmawiać i się uśmiechać wtedy, kiedy naprawdę nie było mi wesoło. Teraz już jest łatwiej.
- W domu też jest pani Grażynką?
- Wie pan, już po kilku dniach pracy, a było to 27 lipca, były moje urodziny i imieniny, bo mam w jednym dniu, więc poszłam sobie zamówić tort do Familijnej przy dawnym Tesco. Nie spodziewałam się, że ludzie tak zareagują, a byłam prosto z pracy. Była kolejka, więc się ustawiłam, ale spytałam, czy dam radę jeszcze dziś zamówić tort dla mnie. - Ależ oczywiście - usłyszałam. - Niech pani podejdzie. - Nie, postoję - mówię, a byłam z synem. Ale przepuszczają mnie, więc przechodzę do lady, akurat zmęczona byłam. Mówię, że chciałam tort z napisem "Natalia", ale na to oburzyły się ekspedientki, a do nich dołączyli ludzie z kolejki: - Przecież pani nie jest Natalia, tylko Grażynka! To mi oczy wyszły, bo nawet nie wiedziałam, że już o mnie wiedzą w Oławie. - Jaka Grażynka? - mówię. - A pani gdzie chce tego torta? - pytają. - No do pracy - mówię. Jak do pracy, to trzeba z "Grażynką". - Proszę mi zrobić jednak z Natalią, bo to moje imię - mówię z uporem. Po dłuższym przekonywaniu się zrobili mi jednak z napisem "Natalia", ale za cholerę nie chcieli. Tylko Grażynka i Grażynka... Potem podobnie było w Biedronce, tak więc unikam teraz sklepów albo się po pracy od razu przebieram.
- To wróćmy do pytania, czy w domu bywa pani zołzą peerelowską?
- Nie, absolutnie nie. Ja bardzo kocham dzieci, więc w domu jestem sobą. To raczej sąsiedzi zaczepiają i mówią: - O, nasza gwiazda idzie!
- A kto wymyślił to imię Grażynka?
- Tomek Jurczak mi zaproponował cztery imiona, a potem wszyscy razem ustaliliśmy, że Grażynka jednak najbardziej pasuje do PRL-u. Te inne to była Marysia, Danusia, ale ją już mieliśmy, była też Irena. Powiedzieli ostatecznie, że do mniej najbardziej pasuje jednak Grażynka. I w pracy jestem Grażynką. Ale gdy przychodzą prawdziwe Grażyny, to się cieszą, że ekspedientką jest ich imienniczka.
- A co jest najtrudniejsze w tej pracy?
- Nic nie jest trudne. Jak jest dużo ludzi, to trzeba się nabiegać. Z Danusią też się dobrze dogadujemy, dopasowujemy. Bo ja jestem taka, że to się śmieję, to trochę pokrzyczę, a Danusia miną nadrobi.
- Znajomi przychodzą?
- Akurat moi wszyscy znajomi już chyba byli. Od razu. A niektórzy nowi znajomi, ci z Tunezji, też się wybierają do muzeum. To Polacy z Gdyni, z Gdańska, z Wrocławia, już w Tunezji zapowiadali, że będą. Niektórzy nawet już byli.
- To chyba miłe...
- Tak, bardzo miłe.
- Ma pani jakieś nowe propozycje zawodowe?
- A wie pan, że kiedyś przyjechał tu taki starszy Polak z Francji, który ma tam sieć restauracji i proponował, żebym pojechała do niego. Miałam być taką twarzą tej sieci, a czasem obsłużyć klientów.
- I co, zdecydowała się pani?
- Nie, ja tu mam dzieci.
- Podobno oferty matrymonialne też były?
- O Jezu! To już jest tragedia z mężczyznami. Bardzo dużo takich ofert. Nawet z kwiatami bywali.
- I co pani na to?
- Raczej nie ten czas. Odrzucam takie propozycje, ale kwiaty biorę. Jest tylko uśmiech, pośmieję się z nimi, pożartuję. Gdybym tak nie zrobiła, to byłoby nieprofesjonalne, ja tu przecież pracuję, gram tylko rolę, więc swoje muszę robić. Ale nie, aktualnie nie mam żadnego zainteresowania mężczyznami.
- Jak się pani prywatnie podoba muzeum?
- Piękna sprawa. U starszych ludzi wspomnienia wracają. Bardzo dużo ludzi opowiada, że przy takiej syrence to ślub brali, a przy tym innym aucie to robili co innego. A tam to, o Boże, moja pralka! Starsi bardzo to przeżywają, wracają wspomnienia, są emocje, niektórzy płaczą, inni się śmieją, ale wielu starszych bardzo przyjemnie wspomina dawne czasy. Do mnie też przychodzą i czasem pytają, czy jestem atrapą, czy jestem eksponatem. - Bo pani to jest taka typowa sklepowa jak w PRL - mówią. - Ja muszę zrobić pani zdjęcie i dać mamie albo babci.
- Czym pani do pracy przyjeżdża?
- Nie mam prawa jazdy.
- O Matko, w muzeum motoryzacji pracuje, a nie ma pani prawa jazdy?
- No nie mam. Mąż mnie wszędzie woził. Obie z Danusią nie mamy. Podczas gdy ją mąż nadal wozi, ja teraz muszę albo taryfą, albo syn czy córka podwiozą.
Napisz komentarz
Komentarze