Ksiądz Władysław Łukasiewicz, ukraiński pallotyn polskiego pochodzenia, od kilku lat posługuje w Odessie. Jest potomkiem słynnego Ignacego Łukasiewicza - wynalazcy lampy naftowej. Nie lubi jednak mówić o swoim pochodzeniu, wręcz unika tematu, bo - jak twierdzi - nie jest mu to potrzebne do zbawienia.
Do Odessy trafił z Saren w województwie wołyńskim. Miał tu stworzyć i prowadzić katolickie centrum informacyjne dla księży i sióstr. Niestety, plany najpierw pokrzyżowała pandemia. Teraz wojna.
Wyjechała esencja parafii
Parafia, którą przydzielono księdzu Władysławowi, od początku była nieduża jak większość parafii katolickich w tamtym rejonie. Szybko poznał wszystkich parafian i nawiązał z nimi współpracę. Pojawiły się plany na przyszłość. Wraz wybuchem wojny wszystko się jednak zmieniło, a posługa kapłańska nabrała zupełnie innego znaczenia.
- Kto chciał, miał możliwość i mu się udało, wyjechał - wspomina. - Sam nie raz wywoziłem do granicy rodziny, chociaż było mi smutno, bo wiedziałem, że wrócą albo i nie, a wyjechała praktycznie cała esencja parafii i społeczeństwa. Niektórzy już wrócili, ale zdecydowana większość jeszcze nie. Boją się, bo cały czas wyją syreny alarmowe i zdarzają się ataki. Trwa nieustanne zastraszanie. Niby miasto funkcjonuje, ale każdy żyje w napięciu z obawy o to, co może się wydarzyć, chociaż do tej pory tak wielu zniszczeń jak inne regiony, np. Kijów czy Bucza, nie mamy. Dotyka nas jakaś wyjątkowa łaska Boża. Zawsze gdy miał być jakiś atak z morza, to coś przeszkadzało - burza, silny wiatr albo inne rzeczy, które powodowały, że rosyjskie rakiety nie poleciały lub nie trafiały w cele. Duża też w tym zasługa naszych żołnierzy. Początkowo nie mieli broni i było trudno, ale później pokazali, że są fachowcami w swojej dziedzinie. Cały czas jest też modlitwa. Teraz wyjątkowa i bardzo gorliwa. Przyznam, że nawet nie spodziewałem się co po niektórych, że w ogóle się modlą, a tym bardziej, że przyłączają się do wspólnej w kościele czy online. Mamy takie swoje radio internetowe "Kredo", gdzie do pewnego czasu regularnie się razem modlimy. Chociaż ostatnio bywa z tym różnie, bo coraz częściej wyłączają prąd. Przez to siada też internet. Owszem, nadajniki mają generatory, ale wiadomo, że te działają tylko przez jakiś czas.
Gorzej
Pallotyn od lat utrzymuje przyjacielskie kontakty z gminą Domaniów, w tym - jak mówi - z wójtem Wojciechem Głogulskim i jego rodziną, którzy regularnie mu pomagają i wspierają. Gdy wybuchła wojna on i mieszkańcy Domaniowa byli jednymi z pierwszych, którzy zaoferowali pomoc, zorganizowali zbiórkę potrzebnych rzeczy i przekazali je księdzu Władysławowi, by mógł wesprzeć swoich parafian, ale też żołnierzy i uchodźców, bo - jak mówi - nie jest ważne, kto jakiego jest wyznania, a pomaganie tym, którzy tej pomocy potrzebują.
Jest ich jednak coraz więcej. Więcej niż na początku wojny, bo realia panujące w kraju się mocno zmieniły.
- Mimo wciąż realnego zagrożenia wielu tych, którzy uciekli przed wojną, już wróciło - mówi pallotyn. - Brakuje jednak pracy i ludzie nie zarabiają. Jeszcze gorzej mają ci, którzy nie wyjeżdżali. Stracili pracę już jakiś czas temu i od długiego czasu nie mają żadnych dochodów. Są też osoby starsze - zdecydowana większość z nich nawet nie chciała słyszeć o wyprowadzce - chore oraz takie, które już przed wojną z trudem sobie radziły. Ceny wszystkiego, zwłaszcza żywności, już piąty raz poszły do górę. Niektóre rzeczy są droższe niż w Polsce, np. paliwo mamy po 8 zł za litr, a wielu towarów brakuje.
Produkujące je fabryki zostały zbombardowane, np. fermy kur, więc mięso i jajka stały się towarem deficytowym. Przez jakiś czas jajek w ogóle nie można było kupić. Ostatnio pojawiły w sprzedaży, ale ich ceny są bardzo wysokie i niewielu na nie stać. Są też problemy z dostępem do przetworzonych produktów rolnych takich jak kasze, mąka czy cukier. Wielu producentów pochodziło z Chersonia i tamtego regionu, a jak wiadomo od miesięcy trwają tam walki, więc produkcja jest mocno ograniczona. Nie docierają do Odessy, a jeżeli już, to ich ceny są "bajkowe" - jak określa je ksiądz. Kasza np. jest kilka razy droższa niż przed wojną, a ludzie biedniejsi.
- Na początku wojny pomagało nam wielu. Dary płynęły z różnych stron, za co oczywiście z całego serca dziękujemy bo dzięki temu to, co mogłem, odkładałam na gorsze czasy. Nietrudno bowiem było przewidzieć, że nadejdą, jeżeli wojna będzie się wydłużać. I tak jest. Prawie wszystko już rozdałem. Pomagam wszystkim, którzy tego potrzebują, ale bieda jest coraz bardziej widoczna. Owszem odwiedzam coraz więcej domów i coraz więcej ludzi prosi mnie o pomoc, a niektórzy są w naprawdę ciężkiej sytuacji i nie mają nikogo, kto by o nich zadbał, a idzie zima. W domach, gdzie kiedyś mieszkały całe rodziny z dziećmi, teraz zostali tylko staruszkowie, którzy starają się wszystko utrzymać i czasem zaklinając rzeczywistość próbują żyć jak dawniej. Nie umiałbym przejść obok nich obojętnie wiedząc, że sami sobie nie poradzą.
Dlaczego nie wyjechali?
- Bo twierdzą, że starych drzew się nie przesadza - mówi ksiądz Władysław. - Znam takie małżeństwo, oboje pod 80-tkę i czasem patrzę na nich z zazdrością, gdy widzę, jak trzymając się pod rękę idą powolutku do kościoła na mszę świętą. Bywa, że w tym czasie zaczynają wyć syreny alarmowe, ale oni nie uciekają. On za każdym razem powtarza jej "nie martw się, domówiłem się z Putinem, żeby nas nie bombardowali, bo idziemy na mszę". Taki widok jest teraz bardzo rzadki, a oni jeszcze się do siebie uśmiechają.
Większość tych, którzy zostali w kraju mimo wojny, to osoby starsze. Wielu z nich powtarza też, że wolą zginąć we własnym domu, niż żyć na obczyźnie. - To samo powtarzają ci, którzy zostali tam, gdzie trwają nieustanne walki - dodaje ksiądz. - Jestem w kontakcie z rodziną mieszkającą w okolicy Buczy. Byli tam przez cały czas. Nawet podczas masakry, jaka miała tam miejsce. Siedzieli w piwnicy i czekali, aż sytuacja się uspokoi. Gdy Rosjanie opuścili miasto, zaczęli odnawiać dom. Cieszą się, że czołg zniszczył tylko kawałek budynku, przybudówkę, bo wierzą, że resztę uda się wyremontować. I robią to, na ile mogą. Tym, co mają. Ci wszyscy ludzie, którzy tu zostali i są, mimo wszytko mają w sobie ogromną nadzieję i głęboko wierzą w Boże miłosierdzie, inaczej nie można tego uzasadnić.
Z ludźmi trzeba być, a nie uciekać
Zdaniem pallotyna postawa tych ludzi to naoczny dowód wiary i nadziei. Oni dają mu siłę do działania i codziennie udowadniają, że było warto. Po wybuchu wojny on też mógł wyjechać. Przełożeni zapewnili mu bezpieczne schronienie w kraju lub za granicą. Decyzja należała do niego. Został, bo mówi, że sumienie mu na to nie pozwoliło. - Wszędzie, a zwłaszcza na wojnie, trzeba ludziom pomagać - twierdzi. - Trzeba z nimi być, a nie od nich uciekać i zostawiać w trudnej sytuacji. To byłoby też tchórzostwo. Takich jak ja, którzy zostali w swoich parafiach, jest wielu. Nawet w Chersoniu. Trudno jednoznacznie odpowiedzieć, dlaczego nie wyjechałem? Na początku ludzie byli w ogromnej panice. Do granicy 1000 km. Godzina policyjna i wszechogarniający strach. Pamiętam, jak jechałem autostradą i przez 20 km nie spotkałem ani jednego samochodu. To było przerażające. Wjeżdżałem do kilkumilionowego miasta, a tam... zupełna ciemność. O 18.00 gasły wszystkie świata na ulicach i w oknach. Ludzie wieszali w oknach koce, by nic nie było widać. Wszędzie czuć było napięcie i strach. To było makabryczne, więc jak w takiej sytuacji mogłem wyjechać i ukryć się w bezpiecznym miejscu, ich tutaj zostawiając?
Obecnie sytuacja się nieco uspokoiła, a wraz z tym w ludziach wzrosła jeszcze większa nadzieja, że obudzą się rano i usłyszą, że jest koniec wojny. Codziennie na to czekają. Mówią mu o tym i o wielu innych, czasem bardzo prywatnych i trudnych sprawach. Zawsze słucha, bo wie, że czują potrzebę wygadania się. Często jest jedyną osobą, z którą mogą porozmawiać. Zawsze słucha, ale nigdy nie doradza. Nie czuje się kompetentny. Wie natomiast, że sama jego obecność wielu daje poczucie bezpieczeństwa. - Czasem, gdy wyjeżdżam, dzwonią z pytaniem, kiedy wrócę, bo jak jestem z nimi, to jest spokojnie, a jak wyjeżdżam, to zawsze coś niedobrego się dzieje - uśmiecha się. - Nie, to nie ja daję im wiarę, to Pan Bóg i wy, ludzie, którzy nam pomagacie od początku tej wojny.
Pomoc
Ksiądz ma znajomych i przyjaciół w różnych miejscach, zarówno w Ukrainie, jak i poza jej granicą, którzy - jak mówi - pomagają mu pomagać. Jest im za to bardzo wdzięczny, a także wszystkim Polakom za każdą pomoc jaką od początku wojny okazują Ukraińcom. - To, co Polacy zrobili dla nas, dla naszych mieszkańców, trudno wyrazić słowami - mówi. - To nie tylko pomoc fizyczna i materialna, ale też ogromne wsparcie psychiczne, empatia, zrozumienie, czyli wszystko, czego potrzebują ludzie w trudnej sytuacji.
Gmina Domaniów jest tą, która nigdy księdzu Władysławowi nie odmawia i wie, że zawsze może na nich liczyć. Do tej pory starał się jednak nie nadwyrężać tej dobroci, ale sytuacja w Odessie jest naprawdę coraz trudniejsza, więc zmuszony jest poruszyć wszystkie możliwości, by pomóc swoim parafianom i podopiecznym. Zwłaszcza że oprócz cywilów w parafii ma też pod swoim dachem kilku zakonników ze swojego oraz dwóch innych zgromadzeń, także uchodźców. Wie, że sytuacja w Polsce też się pogarsza, rosną ceny i niezadowolenie ludzi. Ma jednak nadzieję, że mimo wszystko wspólnymi siłami uda się zebrać żywność na paczki dla potrzebujących w jego mieście. Potrzebne są produkty z długą datą ważności jak np. kasze, makarony, konserwy, cukier. Chodzi o to, by można to było wydawać systematycznie. Dotychczas nie było u nich dłuższych przerw w dostawach prądu czy gazu, więc cały czas można coś ugotować. Bywają za to problemy z dostawami wody, ale są w mieście punkty, gdzie na razie bez problemu w nieograniczonych ilościach można ją nabrać do pojemników i przynieść do domu. Wielu tak robi. Poza tym już teraz zabezpieczają się na wypadek, gdyby wody zabrakło przez jakiś czas. Robią zapasy. Zabezpieczają się też na wypadek braku prądu. Budują w różnych miejscach tzw. letnie kuchnie, czyli piece z możliwością gotowania i pieczenia.
*
Odpowiadając na apel księdza, w minionym tygodniu gmina Domaniów przeprowadziła wśród swoich mieszkańców szybką zbiórkę i 12 listopada to, co udało się uzbierać, wójt - podobnie jak wcześniej - zawiózł do jednej z miejscowości na Ukrainie i przekazał je księdzu Władysławowi. Za każdym razem sam siada za kierownicę i wiezie dary osobiście, bo - jak mówi - nie chce nikogo narażać. Zbiórka żywności dla mieszkańców Odessy, podopiecznych ks. Władysława, cały czas trwa. Dary cały czas można przynosić do Centrum Kultury i Czytelnictwa w Domaniowie.
My także przyłączamy się do akcji i zachęcamy do udziału mieszkańców całego powiatu.
Produkty żywnościowe można też przynosić do redakcji "Gazety Powiatowej" przy ul. B.Chrobrego 19, codziennie w godz. 8.30-14.00. Przekażemy je gminie Domaniów, a ona ks. Władysławowi.
Z góry dziękujemy wszystkim darczyńcom.
Napisz komentarz
Komentarze