Kilka dni wcześniej mówił że czeka do końca tygodnia z podjęciem decyzji. I ta decyzja zapadła, obecnie rozpakowuje jacht. Szacuje, że zajmie mu to około tygodnia.
Wprawdzie gdy z nami rozmawiał, pogoda w Gdańsku akurat była sprzyjająca, a nawet słoneczna i całkiem dobrze wyglądał stan Bałtyku, ale już w cieśninach duńskich i na kanale La Manche był sztormowy, zachodni wiatr, który znacznie utrudniałby wypłynięcie na Ocean Atlantycki.
Samotny żeglarz z Łowicza przyznaje, że już się pogodził z tym, że kolejny raz musi przekładać rejs, choć nie było mu łatwo podjąć tę decyzję - pozamykał sprawy w Łowiczu, spakował się i był przygotowany. Teraz musi to wszystko rozpakować i wrócić do domu, przeżyć jakoś najbliższe 10-11 miesięcy. Nastawia się bowiem, że koleją próbę wypłynięcia podejmie w lipcu lub sierpniu 2024 roku - wtedy będzie miał szansę na lepszą pogodę i czerpanie większej przyjemności z żeglowania.
- W tym roku chciałem wypłynąć na koniec okna pogodowego, aby łapać gdzieś lato, ale jeśli wypłynę na początku, to lato będzie goniło mnie - dodaje.
Planował wypłynąć w sierpniu, najdalej we wrześniu tego roku, gdy warunki do żeglowania są o wiele lepsze niż jesienią. Niestety, proces wyposażania jachtu i gromadzenia prowiantu na drogę się przeciągnął.
Jego historię poznaliśmy w lecie 2021, gdy zagościła na naszych łamach.
Po co?
- Była ładna pogoda, spokój na morzu, nikogo w zasięgu wzroku - opowiadał nam wtedy o swoim poprzednim rejsie. - I nagle ktoś mnie puka w plecy. Co jest?! Pierwsze wrażenie było straszne. O mało zawału nie dostałem! Potem okazało się, że to ryby latające. A latają stadami, uciekając przed drapieżnikami. Są w stanie przelecieć 500-600 metrów. Były okresy, że dziennie wyrzucałem z łódki 20-30 ryb. Da się je jeść.
Dla takich przygód wraca na morza i oceany.
Nowy pomysł jest dość prosty - chce wypłynąć z Gdańska i do Gdańska wrócić po 300 dniach, mając za sobą około 24 tys. mil morskich, z czego 16 tys. w bardzo trudnych warunkach. Najpierw przez Atlantyk, dookoła Przylądka Dobrej Nadziei, przez Ocean Indyjski, na południe od Tasmanii i Nowej Zelandii, przez wody Pacyfiku, dookoła Przylądka Horn - i z powrotem na północ. Aby sukces był pełny, nie może w tym czasie zawitać w żadnym z portów po drodze. Cały czas musi przebywać na wodach międzynarodowych. Uda się?
W tym roku nie wyszło. Własnoręcznie zbudowana "Libra" musi poczekać.
Jacht
Jest o trzy metry dłuższy od "Lilu" - jachtu, który także sam zbudował przed kilku laty i na którym przepłynął samotnie Atlantyk w roku 2017. "Lilu" miała 5 metrów długości, "Libra" ma 8. Gdy stała w hangarze, w Łowiczu, robiła wrażenie dużej jednostki. Bo wtedy było widać potężny stalowy kil i wszystko inne, co zwykle kryje się pod wodą. Ale gdy 14 września została już zwodowana w marinie ośrodka AZS w Górkach Zachodnich w Gdańsku, pokazało się, jaką jest kruszyną. Na niej żeglarz z Łowicza chce stawić czoła "ryczącym czterdziestkom" i "wyjącym pięćdziesiątkom", w tym ekstremalnie burzliwym wodom koło przylądka Horn - najdalej na południe wysuniętego skrawka Ameryki Południowej.
Bo chce płynąć szybko i bez zawijania do portów, a to skazuje go na tamtą - wietrzną, zimną, ale najkrótszą - trasę wokół Antarktydy. Gdy wypłynie z Bałtyku, chce się kierować przez Morze Północne na północ od Wysp Brytyjskich, bo nie decyduje się płynąć przez zatłoczony Kanał La Manche. Po opłynięciu Irlandii ruszy przez Biskaje na południe, wokół Afryki, po minięciu Przylądka Dobrej nadziei skieruje się przez Ocean Indyjski w stronę Australii, opłynie ją i Nową Zelandię od południa przez wspomniane burzliwe wody najbardziej południowego Pacyfiku, gdzie wyzwaniem będą też góry lodowe, skieruje ku przylądkowi Horn i stamtąd będzie ponownie wracał na północ przez Atlantyk. Meta, jak i start, ma być w Gdańsku.
Pod fale, od kilku lat
Miał wypłynąć już dwa lata temu, gdy pierwszy raz o nim pisaliśmy w gazecie, ale budowa jachtu przeciągała się w czasie. Opuścili go niektórzy sponsorzy, musiał zmieniać miejsce, w którym budował, zmierzyć się ze wzrostem cen wszystkiego, co potrzebował: żagli, osprzętu, farb, wyposażenia kuchni, sprzętu elektronicznego, żywności...
Pracował nad "Librą" od roku 2019. Zaczynał dosłownie od pierwszej stępki, budując najpierw drewniany szkielet, pokrywając go poszyciem ze sklejki, nakładając na nią kolejne warstwy żywicy, podczepiając kilkusetkilogramowy kil mający zapewnić stateczność, zabudowując kokpit, potem wydzielając pod pokładem przestrzenie magazynowe, gospodarcze, sanitarne i mieszkalne, montując instalacje, ogniwa wiatrowe i słoneczne, w końcu osprzęt.
Wszystko samemu, czasami z pomocą kilku przyjaciół. I wszystko ze swoich własnych funduszy, siłą własnych rąk, konceptu zrodzonego w głowie, zaradności i tytanicznego wysiłku. Gdy jeszcze prowadził swój sklep zoologiczny w Łowiczu, całe zyski z działalności przeznaczał na materiały i dzierżawę hali. Wszystko ze swoich własnych funduszy, siłą własnych rąk, konceptu zrodzonego w głowie, zaradności i tytanicznego wysiłku.
Klimczak szedł do hangaru zwykle po zamknięciu sklepu i pracował do nocy. Gdy w czerwcu tego roku zamknął sklep, chcąc przyspieszyć prace, już całe dnie, także do późna w nocy, pracował tylko na jachcie.
Zamknięcie sklepu umożliwiło dokończenie budowy jachtu, bo mógł zacząć wyprzedawać zgromadzony towar. Zresztą: sprzedał praktycznie wszystko, co miał. Tak nie miało być, ale pandemia i wojna zmieniły wiele. Pomoc na którą liczył, nie ziściła się, musiał do końca radzić sobie praktycznie samemu. Sprzedał też "Lilu", owoc pierwszej swej pracy. Skalę wydatków pokazuje kilka kwot: silnik do manewrowania - 55 tysięcy złotych, akumulatory - 5 sztuk po 6,25 tysiąca, żagle - 35 tysięcy, śruba - 13,2 tysiąca złotych. I tak jedno do drugiego...
Szkutnik i żeglarz w jednej osobie ocenia, że na zbudowanie jachtu wydał już milion złotych. Pod koniec przygotowań, w ostatnich tygodniach, brakowało mu już "tylko" kilkunastu tysięcy, by uzupełnić zapasy jedzenia.
Napisz komentarz
Komentarze