Mateusz Widera to 28-latek, pochodzący z Jelcza-Laskowic. W przeszłości uczeń Publicznej Szkoły Podstawowej nr 3 w J-L oraz Zespołu Szkół Ponadgimnazjalnych nr 1 w Oławie (dziś Centrum Kształcenia Zawodowego i Ustawicznego). Podczas swojej podróży dookoła świata zwiedził 34 kraje. Po powrocie w mediach społecznościowych napisał tak:
- 328 dni, 34 kraje i milion kilometrów w samolotach, autobusach, pociągach, łódkach czy tuk-tukach tego świata. Takim wynikiem kończę największą przygodę w swoim życiu – roczną podróż dookoła świata.
Pisząc to ostatnie zdanie mam łzy w oczach. Bo się odważyłem. Bo wielokrotnie musiałem wychodzić ze swojej strefy komfortu. Bo czasem, mimo cholernych kłód rzucanych mi pod nogi, zawsze jakoś się udawało. Bo poznałem setki wspaniałych, różnych osób, z którymi wierzę, że znajomości i przyjaźnie przetrwają jeszcze długo. Bo otworzyłem głowę. Bo nauczyłem się i zrozumiałem mnóstwo rzeczy. Bo wielokrotnie uświadamiałem sobie, że „można inaczej”. Bo bawiłem się, jakby jutra miało nie być. Bo przeżyłem w ciągu tych miesięcy tyle, że – nieskromnie mówiąc – starczyłoby pewnie na obsadzenie kilku żyć.
Ale przede wszystkim: bo przeżyłem najlepszy rok w swoim życiu. I w głębi duszy czuję, że ta podróż sprawiła, że stałem się po prostu lepszym Matim. Na początku stycznia powiedziałem sobie, że „życie jest po to, aby spełniać marzenia”. A skoro wszystko na niebie i ziemi wskazuje, że mogę to zrobić, to nie ma sensu odkładać tego na bliżej nieokreślone „jutro”.
W trakcie podróży zawsze powtarzałem sobie: „lepiej żałować, że się coś zrobiło, niż żałować, że się tego nie zrobiło”. I... nie żałowałem ani przez chwilę. Teraz stoję przed lustrem, trzymam głowę do góry, myślę: „zrobiłeś to, chłopak”. Aha, no i napisałem książkę.
- Pamiętasz, kiedy pierwszy raz pomyślałeś o podróży dookoła świata?
- Nie powiem, że był jeden moment, w którym powiedziałem sobie, że pojadę na roczną podróż dookoła świata. Od dłuższego czasu miałem takie marzenie i pewnego dnia doszedłem do wniosku, że mam 27 lat, nie mam żony, dzieci, kredytu hipotecznego ani innych większych zobowiązań. Mam za to zgromadzone oszczędności. Zrozumiałem, że nic mnie nie trzyma, więc jeśli naprawdę chciałbym to zrobić, nie będzie lepszego momentu. Nie chciałem być kolejną osobą, która o czymś marzy, ale wymyśla coraz to nową wymówkę, by o realizację swojego marzenia nie zawalczyć. Miałem pewne założenia, ale nie chciałem szykować precyzyjnego planu. Cel był taki, by żyć z tygodnia na tydzień. Jeśli uda się zrobić to w pół roku, to będę zadowolony, a jeśli uda się w takim trybie spędzić rok - będę spełniony. Finalnie wyszło jedenaście miesięcy.
- W którym momencie, patrząc na swoje oszczędności, byłeś w stanie stwierdzić, że jesteś gotowy na roczną podróż dookoła świata?
- To nie było tak, że oszczędzałem na tę konkretną podróż. Znalazłem się w takim momencie życia, w którym miałem już zgromadzoną większą sumę pieniędzy i mogłem je np. przeznaczyć na wkład własny przy kredycie na zakup mieszkania. Pomyślałem jednak, że mieszkanie zawsze zdążę kupić, a im będę starszy, tym bardziej na pierwszy plan będą wychodziły inne priorytety. Najpewniej już te troszkę mniej szalone. Oczywiście zastanawiałem się nad tym, ile będzie mnie to kosztować i jak sobie rozplanować budżet, ale nie jest tak łatwo odpowiedzieć sobie na to pytanie. W pewnym momencie trafiłem w internecie na Filipa Adamusa, który zrobił podobnego tripa i po powrocie zdradził, że wyszło mu średnio, jeśli się nie mylę, około 7 tysięcy miesięcznie, a on podróżował w podobnym trybie lekko ponad rok. To dało mi pewien obraz, ile taka podróż mniej więcej może kosztować. Zawsze można taniej i zawsze można drożej. To ty decydujesz, jakie i ile krajów odwiedzasz, z jakich atrakcji korzystasz, czym się przemieszczasz, w jakich miejscach śpisz i jesz. Masz mniejszy budżet? Dasz radę, ale będziesz musiał być nieco bardziej elastyczny. Masz większy? Będziesz mógł sobie pozwolić na nieco więcej.
- Jak wyglądają przygotowania do takiego wyjazdu?
- Jeśli dziś podejmiesz decyzję, że jedziesz w podróż dookoła świata, to możesz wylatywać praktycznie z dnia na dzień. Przygotowania nie są skomplikowane, ponieważ i tak nie możesz wziąć ze sobą zbyt wielu rzeczy. Ja ruszyłem z bagażem podręcznym, którym był mój 40-litrowy plecak. Pakujesz się tak, jakbyś jechał na tygodniowy urlop, z tym wyjątkiem, że musisz uwzględnić zróżnicowane warunki atmosferyczne, a Twoja „szafa” musi być nieco bardziej uniwersalna i wytrzymała.
Starałem się przemyśleć, czego nie będę w stanie szybko zdobyć lub zastąpić już w trakcie podróży, albo czego zastąpienie będzie mnie kosztować dużo pieniędzy. Wziąłem więc np. pod uwagę, że ktoś może mnie okraść i stracę telefon. Dlatego miałem ze sobą zapasowy. Albo że będę chodził po górach i zamokną mi buty, więc może się przydać druga para. Do tego jeszcze podstawowe leki. Jedynym, co może wydłużyć przygotowania, są szczepienia. Warto je zaplanować wcześniej, bo są szczepionki jednorazowe, ale też takie, które trzeba powtarzać, więc to też zależy, z którego punktu w tym zakresie startujesz. Całą resztę można załatwić od ręki.
- W jaki sposób wybrałeś pierwsze miejsce do którego poleciałeś, czyli Maderę?
- Przede wszystkim chciałem się względnie szybko dostać do Ameryki Południowej, ponieważ moim celem był udział w brazylijskim karnawale w Rio de Janeiro. W mojej opinii z karnawałem jest trochę tak, że każdy na świecie słyszał o tym wydarzeniu, co roku bombardują nas jego relacje w mediach, ale tak naprawdę czy znasz kogoś, kto tam był? Raczej nie... To wydarzenie zaczyna się na początku lutego, a ja wystartowałem w styczniu, więc wiedziałem, że pod koniec miesiąca muszę być w tamtej części świata. Przypadek sprawił, że najtaniej było polecieć przez Maderę i Nowy Jork do Dominikany, a potem już spokojnie znaleźć dowolny tani lot w kierunku Brazylii, bo jest to relatywnie blisko. Dominikana w ogóle wydawała mi się ciekawym miejscem na początek podróży - w Polsce zima, tam szczyt sezonu wakacyjnego, więc była okazja trochę odpocząć przed takim typowym backpackerskim tułaniem się po świecie.
- Wylatując z Polski miałeś gotowy plan dotarcia do Brazylii, czy tylko bilety na Dominikanę?
- Bilety do Brazylii kupiłem później, zatrzymując się jeszcze na niecałe dwa tygodnie w Kolumbii. Raczej trzymałem się zasady, że wjeżdżając do nowego kraju nie miałem biletów na dalszą podróż. Nigdy nie wiedziałem, jak będę się czuł w danym miejscu i ile finalnie będę chciał tam spędzić.. Czasem był to miesiąc, czasem tydzień, a czasem dzień lub dwa.
- Czytając twoje relacje na Instagramie odniosłem wrażenie, że pierwszy prawdziwy zachwyt poczułeś w Kolumbii. Potrafisz powiedzieć, dlaczego akurat tam?
- O Kolumbii mamy pewne, nie do końca pozytywne wyobrażenia, ukształtowane przez popkulturę. Oglądaliśmy Narcos, kojarzymy postać Pablo Escobara, słyszeliśmy o kartelach narkotykowych. Przez to wszystko ten kraj wydaje nam się definicją niebezpieczeństwa. Chciałem sprawdzić na własnej skórze, na ile ten obraz jest zgodny z rzeczywistością. Zachwyciło mnie to, jak kolorowy to kraj, jak wiele tam się dzieje. Jeśli wyobrazisz sobie sto rzeczy, które ludzie mogą robić na ulicach, to w Kolumbii wymyślili ich już chyba z tysiąc. Jedziesz autem, zatrzymujesz się na światłach i oglądasz żonglerkę, kawałek dalej masz szczudlarzy, a jeszcze dalej ktoś tańczy latino. Co chwilę coś się dzieje. Kolumbia jest jak jeden wielki park rozrywki. Klimat sprzyja też temu, by biesiadować na ulicach, wszędzie kwitnie handel. Chcesz cokolwiek sprzedać? Po prostu się zatrzymujesz i to robisz.
- A może Kolumbia była pierwszym miejscem, w którym mogłeś zobaczyć trochę prawdziwego, a nie tego turystycznego życia?
- Coś w tym jest. Tam pierwszy raz poczułem, że jestem w podróży dookoła świata. Pojawił się taki impuls przygody. Moja czujność była zwiększona przez te wszystkie zasłyszane historie o kradzieżach i rozbojach, które mogą mnie spotkać w tym kraju. Nie znałem wielu ludzi, którzy podróżowali po Kolumbii. To także sprawiało, że odkrywanie tego miejsca było bardziej fascynujące.
- Skoro wspominaliśmy o wyobrażeniach, to każdy z nas ma jakieś na temat karnawału w Rio. Czy to impreza, która spełnia oczekiwania?
- Jechałem w tę podróż z dewizą „zero oczekiwań, zero rozczarowań”, więc mimo że wizualizowałem sobie jak może wyglądać karnawał w Rio de Janeiro, nie miałem takiej presji, że to musi być impreza mojego życia. Na pewno jest to inne wydarzenie, niż sądziłem. Brazylijczycy bawią się trochę inaczej niż Polacy. Nie da się tego porównać do dużego festiwalu, nie ma alkoholu lejącego się strumieniami i jednej lokalizacji eventu. Dla lokalsów najważniejsze jest wyrażenie siebie poprzez ubiór, taniec i zabawę na ulicach całego miasta. Na specjalnej arenie zwanej Sambodrome przez cały tydzień trwają nocne pokazy szkół samby, a w różnych miejscach miasta odbywają się mniejsze wydarzenia. Jest bardzo różnorodnie, można powiedzieć, że przechadzając się po Rio kursujesz między różnymi typami imprez - tu masz disco, tam techno, a jeszcze dalej rodzinny piknik.
- W Brazylii byłeś też w... polskiej wiosce.
- Tak, trafiłem tam totalnie przypadkiem. Szukając knajpy w mieście Kurytyba odkryłem, że w małej wiosce pod miastem jest... polska restauracja, a historycznie w tym miejscu osiedliła się cześć polskiej emigracji w Brazylii. Nie znam dokładnej historii tego miejsca, ale bodajże w czasach zaborów statki imigrantów z Europy zacumowały w tamtych rejonach. W kilku takich transportach było bardzo wielu Polaków, którzy postanowili się skupić w jednej okolicy. Ciekawe doświadczenie - jesteś na drugim końcu świata, w kompletnie innej kulturze i wchodzisz do knajpy, w której możesz kupić bigos czy pierogi. Większość spotykanych tam ludzi to Brazylijczycy, ale wciąż pamiętający o polskich korzeniach. Pewna kobieta powiedziała nam, że jej przodkowie byli na jednym z tych statków i znała nawet kilka polskich słów.
- Jak często spotykałeś na trasie Polaków?
- Może nie w każdym kraju, ale mogę powiedzieć, że całkiem często. Najczęściej w ramach zorganizowanych wycieczek z biurami podróży. Rzadko były to osoby, podróżujące tak jak ja, czyli z jednym plecakiem, przez kilka miesięcy, bez konkretnego planu. Jeśli chodzi o taki styl, zdecydowanie częściej trafiałem na Niemców, Francuzów, Brytyjczyków czy Australijczyków. Parę razy spotkałem ludzi, którzy mieli polskie korzenie, na przykład rodziców lub dziadków, jednak urodzili się już za granicą - w Anglii, Niemczech czy Ameryce.
- Jaki masz problem z Chile?
(ciąg dalszy na stronie 2)
Napisz komentarz
Komentarze