Strach nie bierze się z niczego. I nie musi być efektem zmowy. W tej sprawie jest co najmniej kilka faktów, po których można się bać. Prawdziwych, a przynajmniej zapisanych w aktach sprawy.
Pierwszy
Wiadomo, że na miejscu zbrodni udało się wyodrębnić ślady biologiczne trzech sprawców. Co najmniej jeden więc jest jeszcze na wolności, a to wystarczy, aby trzymać język za zębami.
Drugi
W maju 1997 media relacjonowały historię, opowiedzianą przez Norberta Basiurę - wtedy tylko świadka. Opowiadał, jak to na przystanku w Miłoszycach zastraszali go jacyś mężczyźni. Grozili śmiercią. Także koleżance, z którą wtedy był. Ona to potwierdzała. Szarpali chłopaka. Chcieli, aby ich podrzucić autem do Opola, machali plikiem niemieckich marek. Wyglądało to groźnie. Z opresji uratowali ich miejscowi policjanci, ale po rozmowie z napastnikami... puścili ich wolno. Dlaczego?
- Bo nie istniały podstawy do zatrzymania - tajemniczo tłumaczył to później komendant policji. Od razu plotkowano, że ktokolwiek ma jakiś związek ze sprawą miłoszycką, powinien się mieć na baczności, na dodatek w tle są policjanci, którzy zamiast bronić pokrzywdzonych, wypuszczają oprawców na wolność.
Prokuratura umorzyła tę sprawę, bo napastnikami okazali się... funkcjonariusze Komedy Wojewódzkiej Policji we Wrocławiu, którzy prowadzili tajne "czynności operacyjne, związane ze sprawą zgwałcenia ze szczególnym okrucieństwem 15-letniej Małgosi".
Dziś, gdy Basiura jest oskarżony, historia nabiera innego wydźwięku, ale wtedy, gdy prokuratura faktycznie prowadziła sprawę jego zastraszania, pisały o niej media, a tłumaczyć musieli się policjanci, wszystko wyglądało zupełnie inaczej.
Trzeci
W protokole sprawozdania z badań na wykrywaczu kłamstw, jakiemu w KWP we Wrocławiu 21 kwietnia 1997 roku był poddany Andrzej W., uczestnik tamtej sylwestrowej zabawy, jest zapisane ciekawe wyjaśnienie jego ojca. Powiedział policjantom, że dzień przed badaniami wieczorem do domu przyjechało dwóch mężczyzn, którzy podawali się za funkcjonariuszy KWP we Wrocławiu. Mieli pokazywać synowi jakieś zdjęcia i wypytywali go o okoliczności zbrodni na Małgosi. Mieli mu też zabronić, aby komukolwiek o tej wizycie opowiadał. Dziś Andrzej nie pamięta tego zdarzenia, a jego ojciec już nie żyje.
Czwarty
Dziwni policjanci pojawiają się jeszcze co najmniej raz w tej sprawie, gdy zeznawać decyduje się świadek incognito.
Kobieta zgłosiła się do prokuratury 30 kwietnia, bo - jak twierdziła - miała wiadomości w sprawie zbrodni miłoszyckiej. Parę dni wcześniej odwiedził ją dobrze zbudowany mężczyzna o ciemnych włosach. Pokazał legitymację policyjną i wypytywał o sprawcę zbrodni. Obiecywał, że da jej trzy razy więcej niż obiecana przez burmistrza nagroda. Niech tylko wskaże sprawcę i zachowa to w tajemnicy przed innymi. Później był u niej jeszcze blondyn, którego widziała w Miłoszycach w tamtą sylwestrową noc. - Zamknij mordę suko, bo zdechniesz jak tamta - miał jej teraz powiedzieć przed domem, zanim audi na próbnych numerach odjechało.
Wtedy zdecydowała się na wizytę w prokuraturze. Chciała być świadkiem incognito, bo bała się o swoje życie i zdrowie. Dostała taką ochronę, więc nikt o niej miał się nie dowiedzieć. Tymczasem dzień później pod dom przyjechał niebieski polonez, do którego zaprosili ją dwaj mężczyźni. Myślała, że mieli ją chronić. Jednak w trakcie jazdy została skuta kajdankami, wywieziona do Jelcza w pobliże toru jazd próbnych, gdzie napastnicy próbowali ją zgwałcić, a przynajmniej solidnie przestraszyć. Mówili, że jak ich nie będzie słuchać, to skończy na torach. Gdy wyrzucali ją z auta, usłyszała: - Spierdalaj suko, to dopiero początek.
Kobieta opowiadała, że parę dni później odwiedził ją ten sam mężczyzna o ciemnych włosach, który machał policyjną legitymacją. Tym razem nie był sam, grozili, że zabiją wszystkich domowników, kazali jej jechać z sobą. W niebieskim polonezie wlewali w nią wódkę, zawieźli do Wrocławia, gdzie w jakimś mieszkaniu pokazywali zdjęcia Małgosi i mówili, że wiedzą o wszystkim, co robi. - Obserwujemy cię - mówili.
O świadku incognito bez problemu dowiedziały się też media. Czyli wszyscy. Do dziś nie dowiedzieliśmy się, kim byli ci mężczyźni. Śledztwo umorzono wobec niewykrycia sprawców. Nic to, że później sąd nie dał kobiecie wiary, bo wariograf pokazał jak kłamie. W świat poszła informacja o zastraszaniu, o tajemniczych policjantach, których trzeba się bać.
Napisz komentarz
Komentarze