Tomasz przez prawie 20 lat mieszkał na ulicy. W młodości wyjechał z domu, żeby zmienić środowisko i przestać pić. Kilkakrotnie próbował leczyć swój alkoholizm, za każdym razem bezskutecznie. Udało 9 lat temu. Dzisiaj nie pije i uczy się życia od nowa. Zaakceptował to, kim jest, a chorobę alkoholową cały czas ma w głowie.
* 21 marca Tomasz Praża świętował dziewiątą rocznicę życia w trzeźwości. Z tej okazji przypominamy wywiad, który ukazał się na łamach "Gazety Powiatowej" w grudniu 2018 roku.
- Kiedy pierwszy raz był pan na odwyku?
- W wieku dziewiętnastu lat piłem już tak ostro, że trafiłem na miesięczną kurację do Lubiąża. Czułem, że nie jest ze mną dobrze, ale nie spodziewałem się, że będę potrzebował 20 lat, by wyjść na prostą. Chciałem się ratować, ale chyba byłem na to za młody. Wróciłem, często zmieniałem pracę, zbierałem złom. Pieniędzy miałem sporo, więc dobrze się bawiłem. Rówieśnicy pili normalnie, u mnie tej normalności brakowało. Spotykałem się z kumplami, z dziewczynami, jeździłem na imprezy. Życie kręciło się wokół chlania. Zawsze padałem pierwszy. Piłem, podnosiłem się i leciałem dalej. Alkohol dodawał mi odwagi. Wstawiony nie bałem się zagadać do dziewczyny, mogłem mówić to, co myślę.
- Rodzina próbowała pomóc?
- Mama lubiła sobie wypić, ojczym zresztą też. Oczywiście chcieli dla mnie dobrze, więc nie akceptowali mojego zachowania. Mówili, żebym skończył szkołę, a ja rzuciłem ją w drugiej klasie zawodówki. Pewnie mieli świadomość, że są alkoholikami, ale nigdy nie próbowali nic z tym zrobić. Ciągle się awanturowali. Nie broniłem ani jednej, ani drugiej strony. To nie miało sensu. Oni się godzili, a ja stawałem się wrogiem numer jeden. W domu nie mogłem wyrazić swojego zdania. Nawet jeśli próbowałem, to nikt moich słów nie respektował.
- Pamięta pan ten dzień, w którym wyszedł pan domu?
- Miałem wtedy 23 lata i kolejną porażkę za sobą. Wyleczyłem kaca fizycznego, ale nie poradziłem sobie z moralnym. Znów zacząłem pić, pokłóciłem się z rodzicami i postanowiłem wyruszyć w Polskę. Zawsze kochałem góry, więc pojechałem do Zakopanego. Jak stałem, tak wyszedłem. Wziąłem tylko dokumenty, miałem też trochę kasy.
- Pociąg zatrzymał się na stacji Zakopane. I co było dalej?
- Na tej stacji spałem. Szybko poznałem innych bezdomnych, w tym Antka, który żebrał razem ze mną. Kradł też różne rzeczy w sklepach, ale ja się do tego nie nadawałem. Wegetowaliśmy na dworcu i czas jakoś płynął. Nie było to dla mnie szczególne wyzwanie, bo wcześniej w Oławie też sypiałem w różnych miejscach poza domem.
- Ale chyba nie taki był plan na Zakopane? To miało być nowe, lepsze życie...
- Miałem głowę pełną marzeń. Liczyłem, że znajdę pracę, ustatkuję się i zmienię towarzystwo. Rzeczywistość okazała się inna. Piłem ostro, żebrałem, czasem czymś handlowałem. Ciągle łudziłem się, że kolejnego dnia wstanę, nauczę się kontrolować, wypiję jedno piwo, pójdę do roboty i będę żył normalnie. Tyle, że u mnie zaczynało się od piwa, a kończyło stanem głębokiego upojenia. Pieniędzy mi nie brakowało, bo bardzo szybko nauczyłem się żebrać. Tu dostałem dwa złote, tam dychę. Umiałem rozmawiać z ludźmi, więc wydębienie kasy nie było dla mnie żadnym problemem. Czasami miałem jej naprawdę dużo, ale nigdy nie opłaciłem sobie noclegu w hotelu. Takie życie chyba mi się wtedy podobało.
Napisz komentarz
Komentarze