- Próbował pan je zmienić?
- Tylko w myślach. Zbyt łatwo było mi zdobyć pieniądz, choć potrafiłem też pracować. Jeśli mój organizm odmawiał już alkoholu, to żadnej pracy się nie bałem. Przy krowach, przy świniach, przy owcach, na budowie czy w warsztacie samochodowym - nie miałem najmniejszego problemu, żeby odnaleźć się w takich miejscach. Dawałem radę, chwalono mnie. To były jednak tylko momenty. Tak naprawdę pojechałem w ukochane góry i tam się zlumpiłem. Zamiast się wziąć do stałej pracy, byłem młodym nachlanym chłopakiem, biegającym po ulicach, który nie chciał nic zrobić, a łudził się, że zawojuje świat.
- Co to znaczy, że nauczył się pan żebrać?
- Poznałem bardzo łatwe życie. Pewien facet, który kupił mi kiedyś bilet na pociąg, gdy jechałem do schroniska, powiedział mi: - Młody człowieku, jedź do domu, bo tu się nauczysz żebrać, kraść, łatwo żyć, a potem zginiesz.
Wtedy tego nie rozumiałem, ale teraz wiem, że miał dużo racji. W całej tej bezdomności chodziło o to, żeby przeżyć. Wypić, zapewnić sobie picie, kupić papierosy i coś zjeść. To było łatwe życie. Wyskakiwałem rano ze śpiworka, polatałem trochę po mieście, miałem pieniądze, miałem alkohol. A pójść do pracy, przepracować miesiąc i mieć jedną trzecią z tego? Ciężko było się na to zdecydować. Nawet pomimo tego, że lubiłem pracować.
- Jak wyglądał typowy dzień z życia na ulicy?
- Jeśli były pieniądze to nieźle, bo mogłem coś sobie wypić. Jeśli ich brakowało, to tragicznie, bo strasznie ciężko było się podnieść. Proszę sobie wyobrazić najgorszego kaca w życiu. Wszystko boli, nogi się trzęsą, człowiek nie może się ruszyć. A przecież trzeba było wstać i zdobyć jakąś kasę, żeby móc pić dalej. Na kacu miałem straszne blokady, ciężko było mi do kogoś podejść. Na początku nie umiałem jeszcze żebrać na rękę. Byłem młody, miałem 23 lata. W najgorszych momentach szedłem pod kościół albo do księdza. W kościele czułem się bezpiecznie. Tam miałem większą śmiałość, wiedziałem, że nic mi się nie stanie. Panicznie bałem się za to melin. Czasem miałem jakiegoś kumpla, ale nigdy nie dołączyłem do meliny, w której koczowało 10-15 osób. Tam są zawsze panny lekkich obyczajów, konflikty i agresja. Widziałem, jak to wygląda. Dwie kobiety i dziesięciu facetów, zachowujących się jak psy, którym rzucasz kość pod nogi. Nigdy nie dawałem sobie w kaszę dmuchać, ale z dwoma czy trzema osobami bym sobie nie poradził. A noża pod żebro zarobić nie chciałem.
- Trafiał pan za to do noclegowni.
- Gdy byłem już zajechany i skrajnie wyczerpany, pojechałem do Krakowa do schroniska dla bezdomnych mężczyzn. Tam dość długo nie piłem. Odnalazłem się, choć przyjechałem mocno zarżnięty. Zostałem pomocnikiem kucharza, a potem dziekanem tego domu. Decydowałem o tym kogo przyjąć, jak pomóc, komu pomóc. Na mnie spadło też wyrzucanie tych wszystkich, którzy pili. Nie czułem się z tym dobrze, byłem bardzo nerwowy. Wróciłem trochę do punktu wyjścia. Czułem się tak, jak wtedy, gdy zaczynałem pić. Nie umiałem wyrazić swoich uczuć. Dziś powiedziałbym krótko: - Gościu, napiłeś się, więc musisz opuścić ośrodek.
Wtedy przychodziło mi to z wielkim trudem.
- Ale jednak się pan tam odnalazł.
- Miałem duże wsparcie zarządu. Czułem zaufanie, którego wtedy potrzebowałem. Starałem się jak najlepiej wywiązywać z obowiązków. Z drugiej strony po raz pierwszy zobaczyłem, że na bezdomnych zarabiają ludzie, którzy nie powinni z tego tytułu otrzymać nawet złotówki. To również tam dowiedziałem się wielu złych rzeczy. Na przykład tego, że ubrania dzieli się na trzy kategorie. Te fajne idą do butiku, te gorsze do lumpeksu, a śmieci trafiają do bezdomnych. Przychodziły pieniądze na pomoc, a tylko jakiś ochłap faktycznie trafiał na ten cel.
- Jak pan się czuł z tym wszystkim?
- Dziwnie, bo to kompletnie kłóciło się z moim chrześcijańskim myśleniem. Dla mnie pomoc powinna być bezinteresowna. Nigdy nie mogłem się pogodzić z niesprawiedliwością. Jeśli ktoś dawał stówę na bezdomnych, to chciałem, żeby ta stówa na pomoc bezdomnym trafiła. Sam robiłem, co mogłem dla tych, którzy byli w gorszej sytuacji. Przez pewien czas byłem nawet wychowawcą u księdza Piotra Siei w Myślenicach. Po powodzi w 1997 roku opiekowałem się dzieciakami, miałem z nimi świetny kontakt. Pracowałem też u rolnika na wsi, ale znowu zacząłem pić. Ponownie przyjęli mnie do schroniska. Znów proponowali, żebym został dziekanem, ale nie chciałem i ostatecznie stamtąd uciekłem. Potem mieszkałem u Albertynów, a tam brat Jacek nigdy nie pozwalał mi się nudzić. Pracowałem w łaźni dla bezdomnych mężczyzn i w różnych innych miejscach. Dzisiaj myślę, że swoje życie w dużej mierze zawdzięczam właśnie Albertynom. Przy nich spędziłem najwięcej czasu. Zawsze dawali mi pracę, zawsze mnie przyjmowali, nigdy nie pozwalali mi leżeć na łóżku i nic nie robić. Widzieli mój potencjał.
Napisz komentarz
Komentarze