- Czego dziś żałuje pan najbardziej?
- Zmarnowanego czasu. Wtedy te dni beztrosko mijały, teraz dnia mi brakuje. Ciągi alkoholowe przecież się kończyły. Miałem całe miesiące bez picia. Problem w tym, że nie robiłem ze sobą nic oprócz tego, że nie piłem. Jak w danym miesiącu nie cierpiałem na alkoholizm, to cierpiałem na pracoholizm. Frustracja narastała. Co z tego, że zarobiłem, jak w ogóle się nie rozwijałem. Wchodziłem do sklepu i nie wiedziałem, co kupować. Nigdy nie miałem niczego swojego. Nie znałem zasad życia. Dziś wiem, jak to wszystko się odbywa, ale wtedy nie miałem pojęcia.
- Nie chciał pan wrócić do domu?
- Na stałe nie, ponieważ mama już nie żyła, a z ojczymem zawsze darłem koty.
- Jak pan się dowiedział o jej śmierci?
- Rok po tym jak zmarła, przez telefon od siostry. Rodzina nigdy mnie nie szukała, wtedy też nie. Miałem swego czasu duży żal o tę sytuację. Wystarczyło zgłosić na policję, że mama jest chora. Byłem kontrolowany setki razy, więc w końcu ktoś by mi przekazał.
- Zdążył pan ją jeszcze zobaczyć?
- Tak, ponieważ co kilka lat przyjeżdżałem na dzień czy dwa się pokazać. Potem jechałem dalej. Tam, gdzie łatwiej zdobyć pieniądze.
- Ale okazji, by się pożegnać, pan nie miał.
- Niełatwo było usłyszeć, że mama nie żyje od roku. Dziś patrzę na to z innej strony i wierzę, że śmierć jest wyzwoleniem, a z mamą tak naprawdę mogę porozmawiać w każdej chwili.
- Do kogo miał pan wtedy większe pretensje? Do siebie, bo pana nie było, czy do rodziny, bo nie próbowała pana powiadomić?
- Na początku zdecydowanie do rodziny, zwłaszcza że od czasu do czasu od różnych osób słyszałem pretensje, że nie byłem na pogrzebie. Wkurzałem się, gdy mówili mi takie rzeczy. Czułem, że łatwo było im rzucać oskarżenia, a wiedziałem, że sami nic nie zrobili, żeby mnie odnaleźć. Dzisiaj już jednak nie mam pretensji do nikogo.
- Wiara pomagała panu w najtrudniejszych chwilach?
- Bóg był przy mnie, kiedy piłem czy spałem zajechany pod płotem. To ja byłem z dala od niego i się od niego odsuwałem. Wielokrotnie robiłem coś wbrew niemu. Nie szanowałem samego siebie. Wiara jest dla mnie bardzo ważna, zawsze mam przy sobie różaniec. Namawiano mnie kiedyś, żebym został Albertynem. Wiedziałem jednak, że nie dam rady. Ciągle miałem w głowie, że nawet jeśli dziś nie piję, to jutro znowu mogę zacząć. Obsesja picia mnie przerastała.
- Do tego stopnia, że trafił pan do zakładu psychiatrycznego?
- I to nic nie dało. Potrafiłem spirytus w butach przenieść, by nachlać się z kumplami. W 2000 roku dostałem pierwszego delirium. Wylądowałem w pasach, bo gdzieś podobno na ulicy rozmawiałem z Bogiem. Przenieśli mnie do zakładu psychiatrycznego i tam mnie leczono. Stwierdzono halucynozę, majaki i stany maniakalno-lękowe. Byłem zagrożeniem dla samego siebie. Brałem leki, do tego chlałem i najbardziej czarne życie robiło się różowe. Skończyło się tak, że jeszcze przyznano mi rentę. Brałem rentę jako alkoholik, naprawdę! Zabroniono mi wielu rzeczy. Miałem dodatkową ripostę dla ludzi, którzy mówili „weź się chłopie do roboty”. Przecież nie mogę, skoro jestem na rencie.
Napisz komentarz
Komentarze